Atak na 3h po raz pierwszy czyli Rotterdam Marathon 2017


To będzie rok wyjątkowy bo będą (chyba) aż dwa posty. Ponieważ po raz pierwszy od dłuższego czasu sezon ma 2 starty "A" postanowiłem na początek podsumować przygotowania do połamania trójki w maratonie.

Po raz pierwszy do maratonu podszedłem naprawdę poważnie - wszystkie moje poprzednie 7 maratonów biegałem niejako z rozpędu, bez żadnego specjalnego przygotowania. Wykorzystywałem po prostu bazę wytrzymałościową z innych dyscyplin. Dość powiedzieć, że moją poprzednią życiówkę 3h09min z 2015 roku poprzedziło zaledwie 6 tygodni przygotowań, w tym start w półmaratonie i jedno wybieganie 28km. Z tego udało się nabiegać minimum kwalifikacyjne na Boston Marathon 2017, ale nie wystarczyło ono do prawa startu (na Boston może aplikować każdy, kto nabiegał minimum. Jednak w każdej kategorii wiekowej jest dostępna określona liczba miejsc i w zależności od czasów i liczby zgłoszonych odcinają tych z najwolniejszymi czasami. Mi zabrakło 92 sekundy 😈)

Tym razem postanowiłem podejść do sprawy dużo poważniej - ale nadal wplatając przygotowania do maratonu w trening pod triathlon. Po Ironman Barcelona październik zrobiłem sobie bardzo luźny, ale już na jego koniec roznosiła mnie energia i oficjalnie zacząłem przygotowania do Rotterdamu. Dlaczego właśnie tam? Chciałem zaatakować 3h wiosną, ale Orlen Marathon jakoś do mnie nie przemawia z nudną trasą przez Ursynów i Wilanów i z relatywnie niewielką ilością biegaczy co często oznacza samotny - dużo cięższy - bieg. Kolega z firmy - Michał -  namówił mnie na start gdzieś w Europie a ponieważ trenuje go Radek Dudycz (dwukrotny MP w maratonie w latach 2009/10) to właśnie Radek podpowiedział wybór Rotterdamu jako bardzo szybkiej i atrakcyjnej trasy. Jak się okazało - wybór był doskonały.

Przeszukawszy połowę internetu, biblioteczkę którą od lat budowałem i zasoby Amazona, trafiłem na książkę opisującą metodę FIRST Running. Zamówiłem i od razu do mnie przemówiła. Zakładała tylko 3 biegi w tygodniu w następującym układzie:
1) Bieg 1 - szybkość
2) Bieg 2 - tempo
3) Bieg 3 - długie wybieganie

Te 3 biegi powinny być uzupełniane wg autorów innymi dyscyplinami czyli (!!) pływaniem i rowerem ;) Takie podejście do mnie trafiało. Oznaczało to, że mogę nadal pływać 2x w tygodniu i uzupełniać to 1 lub 2 treningami na rowerze (lub właściwie na trenażerze jako że wchodziliśmy w okres zimowy). Z założenia też pierwsze 2 sesje w tygodniu chciałem biegać na bieżni mechanicznej i zaraz po biegu wykonywać 25-cio minutowy trening siłowo/obwodowy wg Marka Allena.
Początek listopada 2016 - zaczynamy przygotowania!

Ambitnie zapisałem się też na jogę - zarówno dlatego, że zawsze miałem problemy z elastycznością moich więzadeł i mięśni ale joga okazała się też świetnym treningiem core stability. Jeśli ktoś nigdy na jogę nie chodził i teraz pogardliwie się uśmiecha to zapraszam na jedną sesję. Te 90 minut czystego bólu odmieni Wasze życie, zwłaszcza gdy okaże się że Panie przed 60-tką są o wiele bardziej elastyczne niż Wy :)

Program FIRST Running od początku mi przypasował. Listopad minął bardzo gładko, biegało mi się świetnie i to mimo że od początku odcinki szybkie były naprawdę wymagające - interwały 1000m zacząłem od tempa 3:35min/km a odcinki tempowe od 3:58min/km. Równocześnie zaskakiwała mnie pozytywnie forma na rowerze - Zwift jako platforma wciągnął mnie na maksa i mimo że jeździłem po 1-2h tygodniowo to zawsze były to mocne interwałowe sesje z wieloma odcinkami na poziomie +300W. 

Na początku grudnia miał miejsce pierwszy z trzech zaplanowanych startów pośrednich, które miały służyć jako kalibracja prędkości treningowych i sprawdzenie, czy mój trening jest na właściwym kursie. Żoliborskiego Biegu Mikołajkowego nie ominąłem od 5 lat. Tegoroczna edycja miała jednak wyjątkowo trudne warunki, ze względu na zalegający na większości trasy zmrożony śnieg i błoto pośniegowe. Bardzo ograniczona przyczepność i do tego dość spora ilość śniegu nie wyglądała jak warunki na dobry wynik. Chciałem po prostu zejść poniżej 39 minut, to by mi wystarczyło. Od startu biegłem zupełnie na feel, prawie nie patrzyłem na Garmina, powstrzymywałem się tylko żeby za mocno nie zacząć. Na półmetku miałem niezły czas a w drugiej połowie udało się jeszcze minimalnie przyśpieszyć. Do mety ciąłem się z kimś o "zaszczytne" 22 miejsce w Open a za linią całkowity szok: 37'56"!! 
WTF? To nie były warunki na szybkie bieganie, ja nie czułem się w takiej formie a tu taki wynik - średnio 3:48km/minutę !! Wg.Danielsa oznaczało to VDOT na poziomie 55/56 i szacowany czas maratonu 2:53-2:56. Wiedziałem, że takie kalkulacje są niewiele warte ale czułem się naprawdę dobrze po tym wyniku.
Bieg Mikołajkowy - jak widać nawierzchnia nie sprzyjała. Na pierwszym planie Marcin Lipowski, ja gonię.
Zaprzyjaźniłem się z bieżnią - tu szybsza dyszka w 43 minuty.

Na fali tej euforii bieganie w grudniu też szło bardzo dobrze, tydzień zimowych wakacji na początku stycznia był zgodnie z planem wolny (poza tym trafiła się akurat fala 20-stopniowych mrozów) a potem robota szła dobrze. Przygotowania opierały się w dużej mierze o bieżnię mechaniczną, jedynie długie wybiegania robiłem na zewnątrz. Z nimi było najwięcej problemów, zauważyłem że w ujemnych temperaturach po mniej więcej 20-22km zwyczajnie wysiadały mi ścięgna i stawy - zwłaszcza mięśnie dwugłowe. Ale poza tym wszystko było mniej więcej jak należy. Kolejnym testem było 15km na Biegu Chomiczówki: znowu życiówka 59:03 i to na trasie ewidentnie w tym roku o 200m za długiej. Znowu mega zadowolenie i znowu VDOT ponad 55. Wszystko szło jak po sznurku.
Przyszły nowe buty! Hoka Clayton świetne, Asics DS Trainer 23 jakoś nie pokochałem

Chomiczówka. Życiówka, ale zatrzasnąłem sobie samochód z kluczykami w środku :)
Pod Teide wjechaliśmy w rekordowe 2h34min!
Tydzień ferii na Teneryfie stał tylko pod znakiem mocnego roweru - nawet nie zabrałem ze sobą butów biegowych. Forma rowerowa była na niesamowitym poziomie i na wszystkich ulubionych trasach kręciłem rekordy życiowe - pomiar mocy i Strava potwierdzały że jest dobrze. Najdłuższy podjazd rowerowy w Europie czyli Teide (2.200m w pionie podjazdu non-stop) po raz pierwszy wjechałem w dobrej formie i rekordowo szybkim czasie. 
Jasiu ma już 6.5 roku - i przejeżdża ze mną rowerem nawet do 25km w trakcie długich biegów!
W marcu też wszystko szło ok, szybkości i dystanse rosły a ja czułem się niesamowicie mocny. Biegałem już nawet sesje takie jak 10x400m po 3:20 min/km czyli wcześniej nieznane mi prędkości. Pobiegłem sobie na luzie dystans półmaratonu poniżej 1:35h, zrobiłem już ze 3 wybiegania po 25-27km. Przede mną najważniejszy sprawdzian czyli Półmaraton Wiązowna. I wtedy w poniedziałek przed zawodami złapało mnie przeziębienie. Przemarzłem czekając na taksówkę po spotkaniu u klienta i mnie ścięło. Ratowałem się na wszelkie znane sposoby, zrobiłem 3 dni zupełnie wolne, w piątek pobiegłem na bieżni jakieś 8km tempo ale nadal czułem się okropnie. 

W sobotę całkowicie odpoczywałem licząc, że w niedzielę jakoś to będzie. Zrobiła się super pogoda, pojechaliśmy całą rodziną do Wiązownej ale miałem się tak sobie - ani źle ani dobrze. Jaś i Emi pobiegli w biegu krasnali, na mój start zrobiła się pełna lampa, wręcz za ciepło. Jak zwykle miał to być start typu wszystko albo nic - a więc od początku ruszyłem ostro za Lubomirem Lubasem atakując czas poniżej 1h23min. Przebiegliśmy ramię w ramię większość Chomiczówki i liczyłem że wytrzymam jego tempo. Już na 4km wiedziałem że nic z tego nie będzie - zimne poty, beznadziejne samopoczucie, dreszcze, na 6km chciałem zejść z trasy ale że jest ona typu "tam i z powrotem" to stwierdziłem że jakoś pobiegnę już całość - choćby po to żeby dać Jasiowi na mecie mój medal. Biegło się tragicznie, cierpiałem strasznie pomimo że mocno zwolniłem. W dodatku po nawrocie wiało w twarz tak bardzo, że tempo spadło wszystkim. Doczłapałem do mety w 1:28:36, nie nabiegawszy nawet życiówki.
Bieg Krasnali w Wiązownej. Dla mnie mniej udany dzień.
Od tego momentu sprawy się skomplikowały. Treningi przestały mi tak wchodzić, zacząłem czuć się coraz bardziej zmęczony. W dodatku natłok obowiązków i wyjazdów służbowych spowodował, że w ogóle nie było kiedy się regenerować. Brnąłem jakoś w ostatnie tygodnie planu treningowego, czując coraz większe zmęczenie - w dodatku zaczęły mi dokuczać drobne urazy: achillesy, kolana, stopy. Dość łatwo i często łapię kontuzje biegowe, ale między listopadem a lutym wszystko było idealnie - i nagle zaczęło się sypać. Ostatniego planowanego wybiegania 28km zwyczajnie nie dokończyłem bo tak bolały mnie nogi i kolana. Nie mogłem się doczekać ostatniego tygodnia biegania i taperingu. Niestety ten ostatni tydzień był służbowo tak nieoptymalny jak tylko można sobie wyobrazić: wyjazdy, konferencje, spotkania. Non-stop siedziałem, zdecydowanie za dużo. No trudno.
Rotterdam - nadciągamy!
W piątek po południu lecimy z Sylwią do Amsterdamu. Na Schipol czekamy na Michała, który ląduję 20 minut po nas i jedziemy pociągiem do Rotterdamu. Już po 30 minutach jesteśmy w hotelu: check-in, późna pizza i spać. Rano po śniadaniu idziemy do leżącego nieopodal biura zawodów, zgarniamy pakiety startowe, nieśpiesznie oglądamy expo i zastanawiamy się jak spędzić sobotę. 

Wybór pada na rejs statkiem turystycznym. Jak się okazało był to genialny pomysł. Po pierwsze Rotterdam jest miastem skupionym wokół rzeki i można nacieszyć oko zróżnicowaną i nowoczesną architekturą jednocześnie nie obciążając nóg. Po drugie, dopiero na pokładzie okazało się dlaczego ten rejs nazywa się "Pancake Boat Tour": w czasie rejsu jest wyżerka naleśnikowa typu all-you-can-eat i opchaliśmy się naleśnikami dowoli :) Idealny carboloading przed startem! Przy okazji podziwiamy też krajobraz miasta ze starej wieży telewizyjnej....

Rotterdam bardzo pozytywnie nas zaskoczył!

Potem czas na powrót do hotelu, relaks, drzemkę, delikatne rozciąganie i foam roller. Z okna hotelu widzę uczestników sobotniego business run - to jedyne 4.2km ale wiele osób wyraźnie się męczy. Też tak kiedyś zaczynałem, jak dawno to było... Wieczorem idziemy na makaron - restauracja Gusto jest chyba najbardziej obleganą włoską knajpą w mieście ale warto było czekać te 45 minut na stolik. O 22:00 już śpię. Dzień minął niezwykle miło, nie był męczący ale cały czas byłem spięty. Dawno żaden start tak mnie nie stresował - wiedziałem że będzie bolało ale przede wszystkim martwiły mnie te wszystkie problemy w trakcie długich wybiegań. Tylko jedno z nich było przy w miarę ludzkiej temperaturze +5 stopni a reszta w dużo gorszych warunkach ale i tak miałem przeczucie, że coś jest nie tak. Dodatkowo przez cały dzień sprawdzaliśmy co godzinę prognozę pogody - w sobotę było około 12-13stopni czyli super warunki na bieganie ale w niedziele zapowiadano ponad 20st i pełne słońce. No nic, zobaczymy. Spałem jednak nadzwyczaj dobrze - nie to co zwykle przed ironmanem ;)

Wstałem o niesłychanie cywilizowanej godzinie czyli 7:00 bo start był dopiero o 10:00. Zjedliśmy z Michałem śniadanie, zabiliśmy jakoś 2h nerwowego oczekiwania i o 9:30 w strojach startowych ruszyliśmy truchtem na start który był ok. 2km od naszego hotelu. Na ulicach tłumy biegaczy, mega czadowa atmosfera. Rzesze kibiców już zbierały się wszędzie, w ciągu całego biegu było ich podobno cały milion - szok, bo Rotterdam liczy raptem 700 tysięcy mieszkańców. Jednak jeśli w relatywnie niedużym mieście jest 5 linii metra to biegacze aż tak nikomu nie przeszkadzają jak u nas ;) No i łatwo dotrzeć na trasę wyścigu.

Lina startu zorganizowana bardzo dobrze, jesteśmy w strefie A pierwszej fali czyli prawie zaraz za Kenijczykami. O godzinie 9:55 życzę Michałowi szczęścia i przebijam się do pacemakerów na 3:00. Emocję rosną, na starcie prawie 15.000 ludzi, zajmujemy dwie jezdnie, emocje jak zwykle w zenicie ale tętno spokojne, poniżej 100bpm. Będzie bolało i nie ma powodu się tym ekscytować :)

BUM! Ruszamy. Zaraz po starcie zaczyna się sajgon - oczywiście między nami a elitą ustawiło się sporo ludzi którzy zamierzają sobie truchtać! Serio, myślałem że takie rzeczy to tylko w Polsce. Tłok jest straszliwy, ciężko ich wyprzedzić, ludzie potykają się, idą gleby! Pacemaker zaczyna mi uciekać, biegnę po krawężnikach, przepycham się bokami i po pierwszym kilometrze jakoś łapię grupę. Nawet w Berlinie nie było takie tłoku, na Unter Den Linden jest jednak bardzo szeroko, tutaj ciasno i niebezpieczne. W tym tłumie nie udaje mi się dostrzec Sylwii robiącej zdjęcia na supernowoczesnym moście Erasmusbrug, zresztą szpaler kibiców na pierwszych kilometrach jest głęboki na kilka osób. Od 3km robi się spokojniej, zajmuję miejsce w czubie ok. 200-osobowej grupy i skupiam się na rytmie. Te 3km były strasznie szarpane i o wiele za szybkie: wszystkie minimalnie poniżej 4:00min/km... Mijamy pierwszy bufet, biorę wodę a moje myśli zaczynają krążyć wokół jednego elementu: shit, jak gorąco! Mijamy 5km w czasie 21:09, prawie idealnie w punkt bo zwolniliśmy po za szybkim początku. Pocę się niemiłosiernie, nie podoba mi się to - jest dopiero 10:30, co będzie o 12:00? Poza tym biegnie mi się ciężko, niezgrabnie, to nie jest przyjemne ani lekkie ani płynne bieganie.

Dodatkowo z każdym kilometrem przestaje mi się podobać tempo nadawane przez zająca: raz biegnie 3'55"/km a raz 4'35"/km, szarpanie bez sensu. Wychodzę na czoło grupy, biegnę równo po 4'15"/km po paru minutach oglądam się za siebie a grupa została daleko w tyle. Postanawiam biec samemu - mogę biec równym tempem ale przede wszystkim jest dużo chłodniej! Wewnątrz grupy nic nie wieje, i upał jest po prostu nie do wytrzymania. Od tego momentu łapię flow: zaczyna mi się biec lekko i przyjemnie, ciepło ale do wytrzymania, mniejszy tłok na bufetach. Drugie 5km też szybkie, w sumie nawet szybsze niż pierwsze: 20'58" (notka: przebiegnięcie każdej piątki w 21 minut oznacza czas końcowy 2h57min). Jest dobrze, muza gra a do głowy wróciły pozytywne myśli. Na 13km biegnę w jakiejś kilkuosobowej grupce i nie zauważam, że przed nami są tory kolejowe. Prawa noga przeleciała przez pierwszy tor ale lewa wpadła prosto w wyrwę przed torem i to piętą! Przeszył mnie ostry ból i strach ale po kilku sekundach wszystko wróciło do normy. Uffff...

Na 16km spotykam Sylwię - wołam, że jest genialnie i lecę dalej na czele małej grupy, za chwilę jest nawrót i widzimy się ponownie. Na 18km zaczyna się odzywać lewa noga. Delikatnie a potem mocniej i mocniej. Co gorsza odzywa się w znanym mi aż zbyt dobrze miejscu. To mój nieszczęsny achilles, ten sam który 2 lata temu był w 50% naderwany. Lecę dalej, mam nadzieję że jakoś przejdzie, że to chwilowe. Nie przechodzi. Zwalniam trochę, puściło, więc przyśpieszam ponownie ale ból natychmiast wraca. Zwalniam znowu, pozwalając dojść grupie na 3:00. Łapię ich i biegnę ale jest coraz gorzej. Gdyby to było coś innego to pewnie bym cisnął. Ale poprzednio przez tą nogę nie biegałem 6 miesięcy a przede mną cały sezon triathlonowy i Ironman Barcelona. Czuję gigantyczną frustrację, tyle przygotowań! Początkowo boli mnie tak mocno że nie wygląda na to żebym w ogóle miał ukończyć. Postanawiam jakoś dobiec do Sylwii na 21km żeby przekazać i jej i kibicom w Polsce, że jeśli nie będzie mnie w wynikach to nie stało się ze mną nic poważnego. Staję przy niej na krótką chwilę, ustalamy że kontynuuję ale może się okazać że do mety pójdę, więc czas może być nawet +4h. Gdyby to był Maraton Warszawski na pewno zszedłbym z trasy, trochę trudniej podjąć taką decyzję na drugim końcu Europy. Na połówce melduję się tuż poniżej equal split w czasie 1h30min21sec - mimo że od jakiegoś czasu chwilami już idę.

Rozciąganie nogi o krawężnik przynosi ulgę i tak będzie aż do mety. Od tego momentu niewiele jest do pisania. Rozciągam. Biegnę. I to szybko, nadal 4'15"/4'20" na kilometr. Wraca ból. Idę. Rozciągam. I tak w kółko. Wychodzi mi z tego średnia ok 5:00/km więc jakoś tam skończę. Rozglądam się po mieście, przybijam piątki kibicom. Mam wrażenie że w ogóle mnie to nie męczy, tylko ta głupia noga! Około 28 km mam wrażenie, że już jest ok i ruszam ostro do przodu: 28-my kilometr w 3'57", kolejne po około 4'00", czuję się świetnie, wrócił flow. Patrząc na Garmina nadal mam szansę na wynik 3:h5min gdybym tylko utrzymał średnio po 4'15"/km. Ale po kolejnych 3km ból wraca i to jeszcze gorszy. Znowu wracam do rytuału bieg/marsz/rozciąganie.  Fakt, że wokół parku przez który biegniemy rozchodzi się zapach marijuany nie motywuję mnie szczególnie do wzmożonego wysiłku ;) Brnę tak bez przekonania, na 37km wyprzedza mnie Michał który oderwał się od swojej grupy na 3h15min i zmierza samotnie po życiówkę. Łapię się go, biegnę kilkaset  metrów za nim ale noga ponownie zmusza mnie do zatrzymania. Od 40 kilometra moje nogi już całkiem się poddają. Biegnę dużo mocniej na prawej, starając się oszczędzać tą nadwyrężoną ale w efekcie żadna już nie jest sprawna. Na koniec Garmin pokazał mi obciążenie 54% prawa/ 46% lewa, co jest dość dramatycznym odchyleniem od normy.

W końcu meta, nie walczę o nic. Po prostu przebiegam i tyle. Moje nogi nie funkcjonują, rozpadły się. Wydolnościowo lajcik. 3:16:09. Zważywszy na okoliczności właściwie nieźle. Jestem w pierwszych 8% zawodników. Ale to też strasznie daleko od moich aspiracji. Bolesna lekcja. 

Już parę minut po finiszu czuję się świetnie. To nie był obciążający moją wydolność bieg. Ale nogi dostały strasznie w kość. Kuśtykanie przez kolejne 3 dni będzie mi przypominać co poszło nie tak. Nie wiem czy byłem gotowy czy nie. Mam wrażenie że 3:h5min było niemalże w kieszeni. Ale te 7 sekund szybciej na kilometr, które dzieli 3:05 od trzech godzin to straszna przepaść, wprost niewyobrażalna. Ale na tym polega chyba magia i trudność łamania 3 godzin w maratonie. 
Wieczorem celebrujemy! :)
Z mety idziemy prosto na burgera i piwko. Słońce świeci, wszędzie pełno kibiców, zawodników - także z biegów krótszych bo w międzyczasie startował półmaraton i dyszka. Siedzimy na placu pełnym knajp przez 2h. Niedaleko nas widać biegaczy którzy są na 28km maratonu i jest ich ciągle wielu. Masakra, przed nimi jeszcze 1.5h wysiłku. Ale każdy, absolutnie każdy maratończyk zasługuje na szacunek. Każdy mierzy się ze swoją ścianą i swoim charakterem. Po szybkim prysznicu idziemy na lody, żegnamy Michała który już wraca do Polski i planujemy wyprawę do jednego z coffee shopów. Finalnie jednak odpuszczamy - te które widzieliśmy w Rotterdamie wyglądają bardzo dziwnie i taką też przyciągają klientelę. Na zakończenie wracamy do "Gusto" i utwierdzamy się w przekonaniu, że to genialna knajpa :) Następnego dnia wcześnie rano zrywamy się na lot do Polski. 

A teraz czas na tradycyjne przemyślenia:
  1. Indoor training. To chyba moja najważniejsza lekcja a właściwie pewnego rodzaju przełamanie. Zawsze nienawidziłem treningów stacjonarnych czyli trenażera i bieżni mechanicznej. Ta zima pokazała mi, że odpowiedni program treningowy połączony z pewnymi elementami motywacyjnymi powodują, że już zimą można mieć super formę. W wypadku roweru kluczowy jest Zwift - mnie osobiście 'gamification' treningu wciągnęło straszliwie. Ale nie samo w sobie: 2 dodatkowe elementy miały decydujący wpływ. Po pierwsze w listopadzie po wielu tygodniach rozważań zmieniłem trenażer (korzystałem ze zwyczajnego Tacx Satori z obciążeniem regulowanym manetką). Nie chciałem wydawać fortuny ale finalnie poszedłem w absolutny top czyli Tacx Neo Smart. Nie żałuję: synchronizacja obciążenia z profilem tras na Zwift, symulacja rodzaju podłoża, właściwie idealna cisza pracy, direct drive - czyli nie martwimy się o tylne koło i oponę. Oczywiście nadal moim problemem jest to, że nie znoszę gorąca ale cyrkulator powietrza w garażu oraz bieżnia na siłowni w biurze ustawiona pod nawiewem klimatyzacji daje rade. W okresie listopad-luty spędziłem więcej czasu indoor niż outdoor.
  2. Łamanie 3h to nie przelewki, trzeba strasznie zapie...ć, żeby pobiec średnio po 4'15"min/km przez całe 42km. Czy byłem gotowy? Nie wiem, myślę że o 2:59 mogłoby być ciężko ale życiówka na poziomie 3:05 na pewno była do zrobienia. Nie mam zupełnie jednak pomysłu jak miałbym podnieść kilometraż i obciążenie przy tych moich sztywnych łydkach i problematycznych achillesach (pisząc te słowa mam już pomysł ale o tym w następnym wpisie).
  3. Bieganie maratonu wiosną koliduje z przygotowaniami do sezonu triathlonowego. "Odkryłem" to już w 2014 roku i nie wiem dlaczego myślałem, że teraz będzie inaczej. Regeneracja po maratonie zajmuje jednak te minimum 2-3 tygodnie a są one niebezpiecznie blisko początku sezonu multisportowego. Zresztą o konsekwencjach więcej w kolejnym poście.
Na razie kolejną próbę łamania trójki odkładam na bliżej nieokreśloną przyszłość. Jedyna możliwość jaką widzę to w najbliższych kilku sezonach to zrobienie tej trójki z rozpędu, po jakimś wrześniowym Ironmanie - ale czy to jest w moim wydaniu i z moimi możliwościami realne? Naprawdę nie wiem.  Rotterdam był kolejną cenną lekcją. Najbardziej z perspektywy czasu żałuję, że nie nabiegałem minimum na Boston. Do usłyszenia! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ironman Barcelona 2017 - do dwóch razy sztuka

Zima i wiosna minęła na przygotowaniach do maratonu w Rotterdamie. Jak było można zresztą przeczytać w poprzednim poście. Finalny wniosek...