Ironman po raz trzeci czyli Barcelona 2016


W tym roku będzie pisane na gorąco – zostaliśmy jeszcze 3 dni w Barcelonie i trzeba to wykorzystać. Inaczej nie mam kiedy napisać nawet tego jednego postu w roku! Ale za to będzie treściwie :) Tradycyjne podziękowania dla Tomka Panufnika, który 4 lata temu zachęcił mnie do publikowania moich wypocin postartowych! No i gratulacje wyniku Tomek!



To był bardzo długi sezon – długi treningowo ale jednocześnie niezbyt obfitujący w starty. Ten plan był ok aż do końca sierpnia – ale od tego czasu było już trudno o motywację. Pomimo to decyzja o wyborze Barcelony była dobra. Ten rok był dla mnie mega wyczerpujący pozasportowo i wcześniej zwyczajnie nie miałbym kiedy zbudować formy. Przede wszystkim zabijały mnie wyjazdy – było ich dużo więcej niż dotychczas i pogodzenie podróży z treningami weszło na kolejny poziom wtajemniczenia.


Post ma być o Barcelonie i nie będę się za bardzo rozwodził co było wcześniej. Sieraków był jaki był czyli 4:52h po dobrym pływaniu, fenomenalnym rowerze i tragicznym biegu. Szału nie było. 5150 to nowa impreza w Polsce ale było świetnie: #61 w Open, #20 w kategorii wiekowej, rower ze średnią prawie 40km/h no i bieg – dyszka w 41:40. Ten wynik napawał mnie optymizmem. Inna kwestia, że już 4h po przekroczeniu linii mety siedziałem w samolocie za ocean. W kolejnych startach nie było łatwiej – w Samsung IT Triathlon prowadziłem stawkę do 35km roweru ale ponieważ 18h wcześniej przyleciałem z Seattle, skurcze i jetlag mnie zabiły. Skończyłem drugi, tytuł wicemistrza Polski IT wstydu nie przynosi ale nie byłem zadowolony, wiedziałem że stać mnie na więcej. Ale potem był koniec czerwca, w lipcu spędziłem służbowo prawie 20 dni w USA/Kanadzie i warunków do treningu za bardzo nie było.

Na Majorce przez 3 dni konkretnie pojeździliśmy
Baseny w hotelach rzadko wyglądają jak ten na zdjęciu ale zdarza się. Poza tym zaprzyjaźniłem się z serwisem swimguide.com, który pozwala znaleźć basen w dowolnym miejscu na świecie.
Pierwszy mocniejszy akcent - Gran Canaria na początku lutego


Drugie miejsce w MP Branży IT w ekstremalnych warunkach pogodowych


Ready, set, go! Skaczący na pierwszym planie to ja.

Wreszcie na początku sierpnia można było zacząć wakacje – ponownie Riva del Garda. Rodzina leciała samolotem a my z bratem tradycyjnie samochodami wioząc sprzęt. No i na otwarcie było od razu grubo. Pojechaliśmy z Warszawy jednym ciągiem aż do Cortina d’Ampezzo gdzie zrobiliśmy najtrudniejszą trasę jaką można sobie wyobrazić: Passo Giau, Passo Fedaia i Passo Falzarego - łącznie ponad 100km przy prawie 3.300m podjazdu w pionie. Wszystko to kultowe podjazdy z Giro d’Italia tylko jakoś nikomu oprócz nas nie przyszło do głowy jechać je naraz jednego dnia :) Na Falzarego prawie się poddałem ale udało się jakoś wtoczyć na przełęcz, zjechać do Cortiny i udać z marszu w dalszą drogę do Rivy. 2 tygodnie nad Gardą to był jeden wielki hardcore , ale odpuściłem świadomie bieganie i skupiłem się tylko na jeździe na rowerze. Jak mówi jeden z najsłynniejszych trenerów triathlonu Brett Sutton: “you can run off the bike but you cannot bike off the run”. Innymi słowy da się zbudować w miarę formę biegową cisnąć na rowerze ale z treningów biegowych nie będzie jazdy. Ja musiałem coś poświęcić i wybrałem w tą stronę.


W Dolomitach było grubo

Sierpień upływa na rekordowych dla mnie 45h treningu. We wrześniu jest już trudniej, natłok rzeczy w pracy, wyjazdy, motywacja spada ale nadal jakoś wyciskam 35h. W ostatnim tygodniu września jestem już ekstremalnie zmęczony, omijam ze 2 zaplanowane treningi bo zwyczajnie nie jestem w stanie wstać z łóżka. Na 5 dni przed startem słaniam się ze zmęczenia i po prostu liczę że taper (okres odpuszczenia przed startem) jakoś zadziała.


Do Barcelony lecimy w piątek rano. Dostanie się z lotniska do Calelli gdzie faktycznie odbywają się zawody zajmuje nam prawie 3h i docieramy mocno zmęczeni. Na szczęście nasz hotel jest 500m metrów od biura zawodów – szybko ogarniamy rejestrację, skręcam rower i można iść spać. Cała sobota zapowiada się na luzie. Wyjazd jest mega fajny towarzysko – jest Radek Buszan, Tomek Panufnik, Marcin Konieczny, Eugeniusz Licznarowski – wszyscy z rodzinami więc jest super fajna ekipa na każdym kroku! Czas spędzamy w knajpkach – sobota szybko mija, niepokojące są jedynie olbrzymie fale. Pływamy z Tomkiem Panufnikiem testowo ok. 20 minut – woda jest bardzo słona a co za tym idzie szybka ale fala jest naprawdę olbrzymia, chyba największa w jakiej pływałem. To nie napawa optymizmem. Skręcam też rower i przejeżdżam testowo pierwsze kilometry trasy. Chyba jestem gotowy.


Idę spać ok 21:30 ale nie mogę zasnąć. Nasz organizm nie jest głupi, czuje że chcemy go narazić na coś ekstremalnego. Jakoś przesypiam ok. 5h, od 4:00 i tak już nie zmrużyłem oka. O 5:30 spotykamy się na śniadaniu z Tomkiem. Obaj ledwo żyjemy z niewyspania, raczymy się kawą i ładujemy węglowodanami. Jeszcze stoperan i o 6:45 ruszamy razem na start, chcemy tam być ok 7:15 żeby mieć sporo czasu. 2900 zawodników w strefie, jest jeszcze ciemno, tradycyjnie nerwy dają o sobie znać. Ponad 50% startujących debiutuje w Ironmanie, ja nie ale stres jest i tak. Słońce wschodzi przed nami ok 7:45. Ustawiam się w strefie startowej na czas pływania poniżej 1h, chce płynąć z szybkimi ludźmi. Jest jednak bardzo ciasno, tłum spycha mnie w stronę boksu na 50 minut i jakoś tak wychodzi że razem z Marcinem Koniecznym i Radkiem Buszanem ruszamy w morze jako jedni z pierwszych. Puszczają "Thunderstruck" AC/DC, dostaję gęsiej skórki - emocje sięgają zenitu. Start! Ustawienie się z przodu to był dobry pomysł. Łapię co chwila szybszych pływaków, super drafting, widzę na Garminie że czas jest rewelacyjny. Na nawrocie po 2km mam 31:00 i to jest absolutny kosmos. Niestety z powrotem jest pod słońce i pod falę - nie widać absolutnie nic. Dodatkowo moja duża wada wzroku daje się we znaki, nie widzę za bardzo następnych boi ani zawodników. W ogóle nie ma już draftujących grupek, rozrzuca nas po całym morzu, każdy płynie sam na oślep. Tu straciłem dużo czasu, i popłynąłem dodatkowo aż 200m płynąc zygazkiem.

Wybiegam z T1

Na plaży wychodzę jednak z wody w absolutnie kosmicznym na mnie czasie 1:04! Wow, zważywszy że przepłynąłem przez słabą nawigację 4100m zamiast 3800m, to oznacza tempo 1:37/100m! Kosmos! Szybka zmiana, wybiegam z rowerem, macha do mnie Sylwia i Ewa życząc powodzenia.  3km przez centrum Calelli jest bardzo nierówne i techniczne. Nie wolno korzystać z lemondki a mnie głównie martwi czy nie zgubię bidonu z 12 żelami Enervitene – to moja cała żywność na kolejne 5h i zgubienie tu bidonu to byłby dramat. Jakoś wyjeżdżam na główną drogę i zaczynamy! Wiatr miał tu wiać w twarz, jest dokładnie odwrotnie i prędkość nie spada poniżej 40km/h. Zaczynam od razu wyprzedzać na potęgę, na pierwszych 90km wyprzedzają mnie może ze 3 osoby. Podjazd pod Argentonę robię zachowawczo, nie do końca wiem jaki ma profil więc wolę nie przesadzać. Ale tragedii nie ma, poza tym na zjeździe cały czas prawie 60km/h i dalej do nawrotu też mega szybko. Na 54km mam średnią prawie 38km/h! Czad, ale po nawrocie wieje za to prosto w twarz. Prędkość gwałtownie spada, jedziemy już chwilami ledwie 30km/h. Uformowała się przede mną grupka, draftują na bezczela. Ja jadę z tyłu, trzymam regulaminowy odstęp. Przez 20km jedzie obok nas sędzina na motorze ale jest bezradna. Zamiast wlepić kilka kartek wdaje się w głupie dyskusje i nic z tego nie wynika. Próbuje ich 2 razy wyprzedzić ale nic z tego , grupka natychmiast przyspiesza i mnie wchłania.
Stay calm & keep pushing


Tuz przed nawrotem na 90km w Calelli jest dość stromy podjazd – wyprzedzam całą grupę i wpadam do Calelli sam jako pierwszy. Nawrót – znowu z wiatrem i ogień - oddalam się systematycznie od reszty. Jednak powoli ogarnia mnie panika – na wybojach coś mi metalicznie dzwoni w kierownicy, zupełnie jak rozkręcone śruby. Dostaje wizji że rozkręcił mi się kokpit i zaraz na zjeździe wybiję sobie zęby. Przez 15km próbuje dość do tego co tak dzwoni, co przy prędkości 40km/h nie jest proste. Zdesperowany postanawiam stanąć w Mataro w Technical Tent, żeby mechanik zobaczył co się dzieję. Na szczęście 2km wcześniej trącam ręką torebkę na ramie i doznaję olśnienia – to nabój CO2 w torebce uderza w metalową fajkę do dysku. Rower jest ok – nic się nie rozpada J Jestem tak naładowany tym faktem, że kolejny podjazd pod Argentonę cisnę jak szalony, wyprzedam pojedynczych ludzi i na zjeździe doganiam kolejną dużą grupkę. Na ostatnim nawrocie formuję się ok. 10 osobowa mocna grupa i w regulaminowych odstępach zmierzamy do Calelli do T2. Na technicznym odcinku w centrum gubię oczywiście oba bidony z tyłu ale na tym etapie nie ma już to znaczenia. Wpadam do T2 i nie wierzę własnym oczom!!! Są rowery zawodników Pro którzy startowali 20 minut przed nami a poza tym raptem kilkanaście maszyn rozstawionych gdzieniegdzie i wielkie puste boisko! I Ja!




Wow! Oszołomiony zgarniam worek, wkładam buty, zmieniam koszulkę aero na bezrękawnik i w absolutnej ekstazie ruszam na bieg. Na treningach już po 3h bolały mnie plecy, tyłek i generalnie było niewygodnie. Teraz przejeżdżam 180km w kosmicznym czasie 4:50 i czuję się super świeżo. Po 2 dyscyplinach łączny czas to równe 6:00h. Zaczynam myśleć o czasie ~9:30. O jaki jestem naiwny. O tym przekonam się jednak później. Na nieszczęście mój Garmin się na chwilę zawiesza po czym kończy aktywność. Muszę go na nowo uruchomić ale od tego momentu nie znam już mojego całkowitego czasu...nie do wiary, że na każdym Ironmanie mam problemy z zegarkiem mimo że na co dzień wszystko działa dobrze...

Po 2km Sylwia biegnie koło mnie i mnie opieprza że biegnę za szybko. Ma racje, zdarza się to 3 raz z rzędu ale naprawdę po rowerze nie czuć tej prędkości – pierwsze 2km w tempie 4:29min/km. Już tylko 40km to go. W dodatku zrobiło się przyjemnie pochmurno i lecę jak na skrzydłach. Na 6km robię przerwę w toitoiu i cisnę dalej. Ale słońce już wróciło - na 7km jest już tak gorąco że zaczyna mnie odcinać, na 8km kręci mi się w głowie, idąc docieram do bufetu. Wciągam żel, popijam izotonikiem i znowu biegnę po ok.5:00min/km. Na nawrocie w Pinedzie nie wieje już wcale, asfalt jest bardzo nagrzany a ja lecę z nóg. Nic mnie nie boli ale energetycznie jestem kompletnie w dołku. Tak już zostanie do końca. Postanawiam konserwatywnie iść przez bufety, ledwo starcza mi energii żeby pokonać 2.5km które dzieli je od siebie. Nie ma gąbek, nie ma kurtyn, ja tak bardzo nienawidzę gorąca... Polewam się butelkowaną wodą ile wlezie, ale ona ma ze 35 stopni i nie bardzo chłodzi. Na 14km mam ochotę zejść z trasy, wiem że mam aż 4h na maraton ale czuję się absolutnie tragicznie. Jakoś dopełzłem do 16km, Sylwia stara się mnie podnieść na duchu ale psychicznie jestem w ogromnym dołku.

7km - jeszcze jest dobrze...


Na szczęście zachodzi słońce i wracają mi siły. Od 20km biegnę z Jasperem z Danii i biegniemy naprawdę nieźle, po 5:00/km. On ma te same problemy co ja – na kolejnym bufecie stajemy uzupełnić kalorię i Jasper nie bardzo ma już ochotę ruszyć. Mówię mu „chłopie ogarnij się, boli mnie tak że nie chce biec sam - lecimy razem.” Jasper się zbiera i następne 8km biegniemy po 5:00-5:05min/km ramię w ramię nadrabiając sporo czasu. Na 27km znowu jestem w energetycznym dole, nie mogę się zebrać do biegu po bufecie, najchętniej usiadłbym na krawężniku. Przypominam sobie jednak o wszystkich trzymających kciuki w Polsce i postanawiam Was nie zawieść. Wiem, że brzmi to jak frazes ale w takich chwilach świadomość, że są ludzie którzy trzymają za Ciebie kciuki, odświeżając co chwilę Athlete Tracker na komórce czyni cuda. Jakoś więc biegnę ale szału nie ma. Na 30km Sylwia krzyczy że wystarczy mi do mety tempo 5:50min/km i łamie dychę. To miało mnie podnieść na duchu ale w tym momencie mam ochotę się rozpłakać, nie mam już siły na 5:50. Ale jakoś się zawijam i kilometr po kilometrze zmierzam do przodu, ze dwa razy przechodzę do marszu bo zwyczajnie nie mam już na nic sił. Na 33km wydaję mi się że mam jakiś zapas. Na 34km jestem już przekonany że zapas roztrwoniłem i jest pozamiatane. Od tego momentu mam w głowie cały czas wizje że wpadnę na metę z czasem 10:00:34. Nie wiem skąd mi się taki wziął w głowie ale tak było J Wg zegarka mam jeszcze 32 minuty do 10h. Chyba?? Sam już nie wiem. Biegnę i wypatruje znaku 36km a tu dupa... Biegnę i biegnę i nic. Nagle jest! Ale zamiast 36 jest na nim napisane 37km! Znowu cos źle policzyłem ale myląc się w korzystną stronę! A więc ogień, ból jest straszny ale cisnę, chciałem nie stawać już na bufecie ale zwyczajnie czuję że muszę choć trochę kalorii przyjąć. Na 40km widzę Eugeniusza, woła żebym leciał, to dodaje mi sił i jakoś zmierzam do mety. Na 42km stoi Sylwia, gratuluje mi, krzyczy że połamałem dychę. Ja w to jeszcze nie wierzę, zegarek nie pokazuje mi czasu, nie uwierzę dopóki nie zobaczę na linii mety! W głowie jedna myśl: "pain is temporary..."


225-ty kilometr...

Już prawie...

Hell yeah!

9:55:00 - udało się!


Rondo, wszyscy biegnący przede mną nawracają na kolejną rundę, ja jako jedyny skręcam na czerwony dywan. Nareszcie, to już prawie koniec! Przebiegam przez wiwatujący tłum, jakiś brodacz drze się : „Polskaaa kurwaaa!”, nawet to pomaga i wydaje się miłe na tym etapie J Wpadam sprintem na metę i natychmiast spoglądam do góry na zegar na bramie! Jaki jest czas??? I kamień z serca, 9:55:00, po tym co przeszedłem na biegu, ponad 10h chyba by mnie załamało, na szczęście udało się! Ekstaza, emocje, ale też tak kosmiczne wyczerpanie, że natychmiast proponują mi wycieczkę na kroplówkę do medical tent. Jakoś się wymigałem, i na kilka minut zaległem z colą w ręku. A potem już dość standardowo- prysznic, jedzenie, spacer a właściwie kuśtykanie na obolałych nogach po odbiór roweru z T1. Na kolację pyszności ale ja niewiele jestem w stanie w siebie wmusić. Zmęczenie dużo większe niż w poprzednich startach, dość powiedzieć ze o 21:00 zasnąłem z telefonem w ręce czytając posty i wiadomości od Was J


Tak, jestem zadowolony ze startu. Zostawiłem na trasie absolutnie wszystko, 110%. Przed startem brałbym czas 9:55:00 w ciemno, oczywiście zejście z roweru po 6:00h wyostrzyło apetyt, liczyłem że maraton w 3:40h nie będzie stanowił żadnego problemu a potencjalnie pobiegnę i tak jeszcze szybciej. Nie do końca wiem co się stało, wydaję mi się że za mało jadłem na początku roweru a za dużo pod koniec - w efekcie na biegu byłem przepełniony ale jednocześnie na głodzie energetycznym. Aż do 30-32km w ogóle nie bolały mnie nogi co stanowi kolejny dowód, że rower nie był zbyt mocny. Jak już biegłem to biegłem w miarę dobrym tempem - między 5:00 i 5:10, jednak kryzysy energetyczny spowodowały, że aż 19 razy przechodziłem do marszu i to kosztowało mnie masę czasu.

Dodatkowo w tym roku do biegania się nie przyłożyłem i to się zemściło. Oczywiście był to świadomy wybór, chciałem zrobić mega rower i w to poszło większość wysiłku. Przebiegłem od stycznia tylko 750km i to dało znać o sobie. Kolejna nauka i zbieranie doświadczeń za mną - to jest jednak zajeb...cie długi dystans i wiele może się zdarzyć.

A teraz podsumowanie i przemyślenia bo to w sumie najważniejsze:

Jak wiele osób wie, moja Triathlonowa przygoda ma ograniczenia czasowe i na przekór  ogólnie przyjętym wskazówkom mój trening jest ograniczony do 7h/tydzień (vs teoria, że Ironman wymaga minimum 12h tygodniowo, blablabla). Oczywiście z tym zastrzeżeniem, że jest to średnio 7h na tydzień w okresie całego roku co  oznacza trochę mniej zimą a trochę więcej latem ale w praktyce tylko w sierpniu wykręciłem 12h tygodniowo i było to głównie pochodną wakacji. W żadnym innym miesiącu znacząco 7h/tydzień nie przekroczyłem. Szczegóły z Endomondo poniżej:


CO DZIAŁAŁO:
- Pływanie: zmiana grupy (pozdrawiam Radka Wysockiego :) Działało nie dlatego, że mój poprzedni trener był zły - wręcz przeciwnie bo wracam w kolejnym sezonie do Kuby (pozdro Kuba Bielecki :) ale dlatego, że zmiana bodźców raz na jakiś czas pomaga się rozwijać. Poprawiłem się znacząco na każdym dystansie i finalnie ja - leszcz pływania, który 5 lat temu zaczynał od zera popłynął w Barcelonie ze średnim tempem 1:37/100m. Hitem sezonu było też 100m w 1'14"! Dodatkowo w Sierakowie w trakcie startu zepsuł mi się zamek w piance i z konieczności Huub Archimedes został wymieniony na nowy Huub Aerious II - ta pianka jest mega szybka i od pierwszego pływania widziałem różnicę - zwłaszcza w elastyczności ramion.
- Trening rowerowy. Rower był zawsze u mnie mocny ale w tym roku wszedłem na kolejny poziom. Tegoroczny program składał się z bardzo mocnej zimy (na niskim wolumienie). Wciągnał mnie Zwift jako platforma treningowa i u mnie jako osoby nienawidzącej trenażera sprawdziło się to super. Reszta opierała się na kilku bardzo mocnych blokach wyjazdowych: Gran Canaria w lutym, 3 killerskie dni na Majorce z Krisem w kwietniu, Beskidy na weekend majowy i wreszcie 2 tygodnie w Dolomitach. Okresy pomiędzy to głownie podtrzymanie formy plus długie wyjeżdżenia. W efekcie Lactate Threshold poszedł o +12% do góry.
- Aerodynamika. W zeszłym roku zmieniłem kokpit, w tym roku zainwestowałem w ultraszybki kask Met Drone i aerodynamiczny top Castelli T1 Stealth. Trudno dokładnie wymierzyć korzyści z tych rzeczy ale w testach w wind tunelu to najlepszy sprzęt na świecie i czułem się w nich super szybki na rowerze.
- Dieta. W zeszłym roku miałem z tym trochę problemów, brakowało też motywacji. W tym roku, zwłaszcza w drugiej części sezonu dieta zagrała doskonale. Czułem się pełny energii a jednocześnie waga tuż przed startem spadła do rekordowo niskiej 69.5kg (przy wzroście 181cm, BMI 21.1).

CO JEST DO POPRAWY:
- Bieganie. Bieganie. Bieganie. Dużym problemem było nie tylko to, że postawiłem na rower ale też bieganie zwyczajnie nie sprawiało mi w tym roku przyjemności. Większość moich sesji była nudna i bylejaka, nie potrafiłem się zmusić do niczego. Pobiegłem co prawda życiowkę w półmaratonie na przeciętnym poziomie 1:28h ale był to tak naprawdę nieudany atak na 1:24:50. Muszę wprowadzić do treningu dużo więcej podbiegów ale też znaleźć ponownie frajdę w bieganiu. Jednocześnie nie chcę się biczować. Czas 3:52h w Barcelonie jest słaby ale jednocześnie był to 403 wynik na 2900 startujących. Zważywszy, że przebiegłem tylko 750km od stycznia (!!! tak, to nie błąd, średnio 75km miesięcznie i 17.5km/tydzień) to w sumie nie ma takiej tragedii.
Bieganie nie szło w tym roku...

-Siła. W zeszłym roku czułem duży benefit z treningu siłowego. Niestety w tym roku siłownia w naszym biurze była w remoncie w kluczowym dla mnie okresie budowania bazy między grudniem i marcem. W tym roku nie odpuszczę tego elementu.
-Regeneracja. To był bardzo słaby element. Zarówno ze względów zawodowych jak i ze względu na fakt, że przy 2 małych dzieci prosto z 3h lub co gorsz 5h treningu w sobotę, pędzi się na plac zabaw czy do zoo. Ale za mało czasu spędziłem też z foam rollerem, Veinoplusem. czy też po prostu rozciągając się. Muszę to poprawić, bo w efekcie cierpiała jakość wielu sesji - zwłaszcza tych biegowych.


Co dalej? W 2017 klamka już zapadła! Ironman Barcelona - here we go again! Lubię się ścigać na znanej sobie trasie, spodobało mi się. Moim celem po Kopenhadze było połamanie 10h. Udało się. Teraz czas złamać 9:30. Wierzę, że nadal jestem w stanie osiągnąć to przy 7h treningu na tydzień. Trzeba "tylko" utrzymać pływanie i rower a jednocześnie pobiec maraton po 5:00min/km. Wierzę, że jest to do zrobienia. To będzie mój ostatni rok w kategorii M35-39. Mój cel w M40 jest prosty - kwalifikacja na Mistrzostwa Świata na Hawajach. Wiem, że aby to osiągnąć 7h treningu tygodniowo nie wystarczy - ale do tego czasu zostały jeszcze 2 lata. Trzymajcie kciuki i dziękuję za wsparcie na co dzień :)

IRONMAN BARCELONA:

3.8km swim: 1:04:38
T1: 3:39
180km bike: 4:50:46
T2: 3:08
42.2km run: 3:52:49

TOTAL TIME: 9:55:00
Rank M35-39: 55
Rank Open: 251 / 2900 participants



6h na tydzień czyli powoli do przodu!


To będzie długi post. Przede wszystkim dlatego, że piszę tylko jeden na rok a w 2015 nie było jednego głównego startu i jest to historia całego sezonu. Żeby było jasne - sezonu z którego jestem bardzo zadowolony! Ale po kolei.

Z założenia 2015 to miał być sezon przejściowy: dzieci w wymagającym wieku (4 lata/ 1 rok), nowa praca. Ironman'a odpuściłem i założenie było takie aby mieć frajdę i jednocześnie nadal rozwijać się jeśli chodzi o poziom sportowy. Ostatnim poważnym startem w 2014 roku był Poznań Maraton po którym zrobiłem sobie 4 luźne tygodnie i na początku listopada zacząłem przygotowania. Dużą zmiana w tym sezonie było wprowadzenie na stałe treningu siłowego do mojego programu. Jako że mam ektomorficzną budowę ciała (chudy i żylasty), większość literatury wskazuje że należę do osób które najbardziej mogą zyskać na treningu siłowym.

Początki były trudne, zwłaszcza jeśli siłownia wypadała dzień przed basenem. Dodatkowo ponieważ zamierzałem utrzymać tylko 6h treningu na tydzień, trening siłowy musiał się odbyć kosztem innej dyscypliny – padło na bieganie bo pływam i tak tylko 2x w tygodniu (i to jeśli nie przeszkadzają mi wyjazdy służbowe) a rower za bardzo lubię:) Start w Biegu Mikołajkowym pokazał że dopiero się rozkręcam, chociaż 40 minut bez problemu połamałem. Ale już na początku stycznia pobiegłem Chomiczówkę wreszcie schodząc w tym biegu poniżej 1h! 59'25" na 15km naprawdę mnie ucieszyło, dodatkowo tydzień wcześniej pobiegłem 5km poniżej 18:'0" i to w ramach Parkrun Kepa Potocka – nieoznaczona, niezbyt łatwa trasa.
Po Chomiczówce - wreszcie 15k poniżej godziny!

Moje zimowe stanowisko pracy.
Ale zawsze wolę jeździć na zewnątrz, nawet jak zimno.
Siłownia zaczynała więc procentować i moją największa obsesją było nie złapać teraz kontuzji. W dwóch poprzednich sezonach właśnie wczesną wiosną łapałem kontuzje achillesa, które mniej lub bardziej wywracały mi przygotowania do góry nogami. Byłem więc bardzo ostrożny, do kosza wyrzuciłem wszystkie buty o dropie mniejszym niż 8mm ( nie są dla mnie) i sytuacja rozwijała się bardzo dobrze. Na rowerze jeździłem relatywnie niewiele i to tylko na trenażerze ale waty wykręcałem niezłe i czułem się naprawdę mocny -  zważywszy że był dopiero początek lutego. Siłownia przynosiła efekty: łączyłem ją zawsze z krótkim treningiem biegowym i najczęściej ten trening to było 6-8k na bieżni mechanicznej i zaraz potem program 12 ćwiczeń Marka Allena zarówno na maszynach jak i z wolnymi ciężarami. Obciążenia rosły a DOMS po każdym treningu był coraz mniejszy.

W połowie lutego zaplanowaliśmy rodzinny wyjazd na Teneryfę, który jednocześnie miał być pierwszym mocnym blokiem na rowerze. Miał być: pierwszej nocy po przylocie nie zmrużyłem oka, po czym grypa żołądkowa uderzyła z taką siłą że kolejny dzień przeleżałem nad basenem w pozycji embrionalnej i nic nie jedząc. Po takim wstępie wiele jeżdżenia nie było i do swoich osobistych sukcesów zaliczam że ostatniego dnia jakoś wdrapałem się do Villaflor (z poziomu morza na 1500m npm) choć okupiłem to nadludzkim wysiłkiem. Na zjeździe było mi tak zimno i miałem dreszcze, że jechałem w zimowej czapce i rękawicach dygotając z zimna podczas gdy inni ludzi wokół mnie jechali na krótko...taki lajf.


W domu wróciłem do zwykłego reżimu treningowego ale z większym już naciskiem na rower. Ostrożność w bieganiu procentowała ale za to kontuzja zupełnie znienacka dopadła mnie na siłowni. Na dużym zmęczeniu robiłem ostatnie ćwiczenie tego dnia czyli skrętne brzuszki na ławeczce – ostatnie powtórzenie było już bardzo ciężkie, szarpnąłem całym ciałem i coś strzeliło mi w biodrze. W sumie nie zwróciłem na to uwagi ale od tego dnia na bieganiu zaczął się pojawiać duży ból w biodrze (mimo że na co dzień go prawie nie było). Cholera...jak nie urok to...

Oczywiście bieganie znowu ucierpiało za to w basenie i na rowerze było wyjątkowo dobrze. Pobiłem wszystkie życiówki na Inflanckiej tej wiosny od 200m przez 400m, 1500m by wreszcie popłynąć 2km po raz pierwszy poniżej 34 minut.




W międzyczasie rower przeszedł zmianę kokpitu i dostał nowe koła. Poprzedni zestaw Profile Design nie miał już miejsca na dalsze obniżenie wysokości a ja czułem przez cały sezon, że mógłbym być bardziej aero bez negatywnego przełożenia na generowaną moc i wygodę. Postawiłem na rewelacyjny kokpit Pro Missile Evo - ale założenie go to absolutny koszmar. Kilkanaście godzin straciłem na złożenie tego do kupy ale efekt naprawdę super i nowa pozycja też świetna. Nawet nie robiłem refittingu chociaż może to kiedyś zrobię. W trakcie tej zabawy niechcący rozkręciłem też manetkę czasową Sram Red...i skręcenie jej na nowo już zupełnie doprowadziło mnie do białej gorączki. No ale to inna historia. Koła Enve SES 8.9 to najwyższy poziom jeśli chodzi o aerodynamikę i to również był dobry zakup.

Na weekend majowy wybraliśmy się na Cypr do Paphos – to jedna z moich ulubionych miejscówek na rower, góry Troodos dają podobne pole do popisu jak Teide na Teneryfie i sięgają 1800m npm ale jest o niebo mniejszy ruch samochodowy i generalnie dobra jakość asfaltu. Dodatkowo zaprzyjaźniony serwis prowadzony przez angielskie małżeństwo przywozi rowery na wynajem prosto do hotelu :) Na Cyprze pojeździliśmy z moim bratem już konkretnie i porównując watty i czasy wybranych podjazdów do 2013 roku widziałem że jest bardzo dobrze.


Pierwszym startem było Piaseczno. Miejsce na triathlon jest to takie sobie ale jest tak blisko, że grzech nie wystartować. W tym roku przegięcie na starcie pływania było wyjątkowe: około 100 osób stało 50m przed linią startu a sędzia nic sobie z tego nie robił i puścił wyścig. Na rowerze też drafting jak się patrzy. Ale forma była, jadąc uczciwie wykręciłem średnią ponad 38km/h, na biegu mocno cierpiałem i brak wybiegania dawał o sobie znać ale czas łączny 2h17min był naprawdę niezły (życiówka na ¼) i pokazał że program przygotowań był bardzo trafiony. Dodatkowo było bardzo fajnie bo Jasiu wystartował w swoich pierwszych w życiu zawodach - biegu na 200m i był niezwykle przejęty i dumny z otrzymanego medalu!


Drugim startem był Sieraków. Uwielbiam to miejsce, fakt że wszyscy mieszkają na tym samym obszarze sprawia, że jest to wielkie triathlonowe święto, można spotkać wielu znajomych no i organizacja jest genialna. Nie ominąłem żadnego Sierakowa od początku tej imprezy i miał to być mój 4-ty start w tym miejscu. Dodatkowo jechałem z Wawy razem z Sebastianem Andrzejczykiem – a więc w miłym towarzystwie nagadaliśmy się za wszystkie czasy. Wypiliśmy też razem przedstartowy browarek wzbudzając śmiertelne oburzenie co niektórych purystów ;-)

Dzień przed przeszła wielka burza, w dniu startu poranek też nie zachęcał ale finalnie pogoda była bardzo dobra. Pływanie poszło mi tak sobie, na rowerze też jakoś nie mogłem się rozkręcić. Najbardziej bałem się jednak biegania – biegałem przez ostatnie 2 miesiące tyle co nic i dopiero tydzień wcześniej fizjoterapeuta przywrócił jakoś moje biodro do użytku a konkretnie mięsień gruszkowaty który był problemem. Biegło mi się jednak tego dnia fenomenalnie, lubię crossową i pofałdowaną trasę biegową w Sierakowie bo na co dzień też biegam w podobnym terenie. Nie odpuściłem do końca i udało się wykręcić 4:48 czyli 15 minut lepiej niż dotychczas na tej trasie (aczkolwiek w zeszłym roku startowałem z gorączką a rok wcześniej z rozwalonym achillesem wiec porównanie jest słabe). Byłem z siebie mega zadowolony chociaż poziom w tym roku poszedł do góry kosmicznie – z takim czasem w 2014 byłbym w okolicach pierwszej 30-stki a teraz byłem raptem 85 w Open. Widać wszyscy wzięli się ostro do roboty!


Sieraków - uwielbiam to miejsce.

Na początku czerwca 2 razy wyskoczyłem na Święty Krzyż. 2h samochodem z Warszawy w jedną stronę ale to najbliższe stolicy miejsce gdzie jest podjazd który jedzie się dłużej niż 10 minut. 7x pętla z Huty Szklanej na Święty Krzyż to ponad 100km i ponad 2.000m przewyższeń – doskonały kopniak dla formy. Dodatkowo jak ruszam z domu ok. 5 rano to 7:30 już zaczynam jeździć, kończę przed 12:00 i na obiad jestem w domu.

Góry Świętokrzyskie - czyli a tough day!
Kolejny start to Samsung IT Triathlon. Fajne miejsce (hotel Moran) i fajne zawody w dodatku z handicapem dla mnie bo trasa rowerowa jest w 50% offroad i wymagane są rowery MTB. Jechałem tam jednak całkowicie na wariackich papierach wrzucając w ostatniej chwili sprzęt do bagażnika. Jakie przygotowania taki start. Pływanie poszło mi tak sobie: zaczęło się od tego że siedziałem na pomoście, sędzia mówi: „przygotujmy się powoli do startu” po czym sekundę później (?!) pada komenda start. Ludzie chaotycznie wskakują do wody, ja wpadam po prostu i ściąga mi okularki. Płynę nerwowo, z wody wychodzę około 8 miejsca. Na rowerze jestem w swoim żywiole i do T2 wpadam już na 3 pozycji. Tomek Socha którego dogoniłem i który jechał ze mną większość trasy miał vektory, które pokazały mu średnio 280W - a ja jechałem jeszcze ciut szybciej. Niestety zapłaciłem za to na biegu - dopadła mnie cholerna kolka, w dodatku było mega gorąco, czego nienawidzę szczerze. Skończyłem na 8 miejscu, niedosyt bo rok wcześniej byłem 3-ci. Na szczęcie zajęliśmy pierwsze miejsce drużynowo jako Microsoft i to była nagroda na osłodę!




Ciężki okres w pracy i sporo wyjazdów spowodowały ze przełom czerwca i lipca nie należał do zbyt dobrych. Nie udało mi się w tym roku wystartować w Pętli Beskidzkiej (www.roadmaraton.pl) - zresztą ponieważ nie przygotowywałem się do Irona to nie robiłem długich wyjeżdżeń i nie wiem jakbym te 154km i 3000m przewyższeń zniósł. Dopiero w drugiej połowie lipca wakacje w Mikołajkach pozwoliły się skupić na solidnej pracy. Uwielbiam Mazury jako miejsce na trening – pagórkowaty teren pozwala na ciężkie i mocne treningi tak na rowerze jak i biegowe, dobre asfalty i w wielu miejscach niewielki ruch. Open water można robić wszędzie. Do tego super pogoda i przygotowania do Ironman 70.3 Gdynia szły pełną parą. To miał być mój główny start sezonu, licencja WTC plus płaska trasa pozwalały liczyć na dobry wynik i celowałem w 4:3x. Jednak przerodziły się one w najgorszy start w mojej triathlonowej karierze ale o tym za chwilę.

Tuż przed Gdynią przyszła koszmarna fala upałów. W drodze z Mikołajek do Gdyni było 41 stopni, kompletny horror i droga z naszymi dzieciakami do przyjemnych nie należała. Na szczęście w Gdyni było już „tylko” 31 st. Dzień przed startem był bardzo udany – dobra organizacja w biurze zawodów, potem wstawianie rowerów i zabawa z dzieciakami na plaży. Na koniec dnia super impreza czyli Pasta Party u Izy i Radka Buszanów, która zgromadziła zacny zestaw trajlończyków z Trójmiasta i Stolycy wraz z dzieciakami i małżonkami. Fajny klimat, miłe rozmowy i tort lodowy którego nie zapomnę nigdy :)


Zawody z dzieciakami - czyli chaos :)



W nocy przyszła burza i prognoza zapowiadała na niedzielę już tylko 20 stopni i silny wiatr. Dla mnie marzenie bo jestem mocny na rowerze i nienawidzę upałów. Wyszedłem z hotelu około 7:00, miła para Niemców zaprosiła mnie do taksówki na start i nie musiałem 3km iść z buta. Było faktycznie chłodno, wręcz zimno i wiele osób zastanawiało się nad grubszym ubraniem na rower. Ponieważ nie miałem nic ciepłego ze sobą to ten dylemat nie przypadł mi w udziale :) Ubrałem po prostu szybko piankę żeby nie marznąć i poszedłem na plażę. Przelot samolotu LOT pomalowanego w barwy Ironman zaledwie 100m nad plażą był epicki ale potem skupiłem się już tylko na starcie. Pierwszy raz postanowiłem zrobić długą rozgrzewkę – zwykle na początku pływania (czy to na zawodach czy na treningu) bardzo bolą mnie ramiona i pachy i zauważyłem, że ten problem znika po ok. 20 minutach. Postanowiłem więc że przepłynę ok. 1km w luźnym tempie. Sporo ale postanowiłem zaryzykować. To był dobry pomysł, w efekcie płynęło mi się genialnie. Nie było żadnego bólu, wreszcie mocne i równe pływanie. Podobnie jak wielu ludzi zostałem wprowadzony przez organizatora w błąd i kierowałem się na nawrotkę wokół statku skąd zawrócili mnie kajakarze. Pomimo tego popłynąłem tak szybko jak nigdy dotąd – 34:20 na 1900m i to przy fali. Było nieźle.

Na rowerze na początku było mi trochę zimno ale wrzuciłem od startu dość mocne tempo i szybko się rozgrzałem. Wyprzedzałem setki ludzi bo startowałem w przedostatniej fali i wiele osób już było na trasie. Swoja drogą nie wiem jak puszczenie wolniejszych zawodników przodem ma się do walki z draftingiem no ale cóż. Pomimo wiatru jechałem mocno i równo, tych którzy próbowali mi siadać na kole grubo opier...łem i jechałem dalej. Tak minęło mi pierwsze kółko. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy. Liczba kibiców na nawrotce w centrum Gdynii naprawdę imponująca, super atmosfera. Na początku drugiej pętli uformowała się wokół mnie kilkuosobowa grupka która w regulaminowych odstępach jechała już razem do końca trasy. Przy prędkościach 40km/h i większych nawet przy przepisowym odstępie 12m dużo łatwiej się jedzie niż samemu. Dopiero pod koniec roweru chmury zaczęły się rozpraszać i przebijało słonce ale nadal wydawało mi się że jest chłodnawo. Do T2 wpadłem kiedy zegar pokazywał równo 3:00:00 i byłem zachwycony. Rower ze średnią 37 km/h był pojechany bardzo dobrze ale nie bardzo mocno, była rezerwa i zakładałem że spokojnie pobiegnę poniżej 1:40 a może nawet poniżej 1:35 co dawało szansę na okolicę 4:35 na mecie. Brzmi dobrze.

Na wybiegu z T2 spotykam Sylwię z Jasiem i Emilką – krzyczą Tata, robią hałas, biją brawo! Ucieszyłem się na maksa i popędziłem na trasę. Nogi jakoś nie bolały ale też nie chciały się rozkręcić. Nic mnie nie bolało ale nawet tempo 5:00min/km wydawało mi się szybkie, w dodatku pociłem się jak mysz. Po 3km była już jakaś masakra, nogi puste, zero siły mimo że mięśnie ok. O co chodzi??? O co chodzi zobaczyłem na końcu ulicy Świętojańskiej gdzie był duży elektroniczny termometr. 29stopni??? WTF? Przecież było "chłodno i wietrznie". Przecież...wypiłem tylko 1L izotonika od startu bo jakoś „nie miałem” ochoty. Ale co gorsza nagle uświadomiłem sobie że coś mi się totalnie pomyliło jeśli chodzi o to ile powinienem zjeść! Dotychczas zjadłem tylko 3 żele enervitene a powinno być ich dwa razy tyle. Nie wiem czemu tak zrobiłem, coś mnie zaćmiło, wbiłem sobie do głowy że ma być 3 i już. Więcej nawet nie wziąłem ze sobą...

Już czuję, że mnie odcina z braku cukru, kręci mi się w głowie. Jakoś dowlokłem się do drugiego bufetu i wrzucam w siebie co popadnie. Wiem, że już za późno aby się wyratować, to raczej po to żeby nie zemdleć bo czuje że jestem tego blisko. Zaczynam iść, mentalne dno, mam jeszcze 17km do mety a ja już idę? Po paru minutach czuję że cukier wraca do krwi i mięśni i zaczynam biec ale przepełniony żołądek odpowiada kolką. Na 6km biegu jestem gotowy zejść z trasy – bo nie ma to sensu, bo czuję się okropnie, bo robi się coraz goręcej. Na 7km postanawiam jednak walczyć i skończyć aby dać Jasiowi medal na mecie co zwykle robię i co bardzo go cieszy. A więc przez kolejne 14km na zmianę idę lub truchtam, czuję się albo słabo albo mam kolkę, kąpię się w kurtynach wodnych bo na termometrze już 33st. Pokonanie półmaratonu zajęło mi żenujące 1:56. Kończę w 5:03:57, kompletna porażka. Prawie 30 minut wolniej niż planowałem. Ale humor szybko mi wraca, traktuję to jak naukę na przyszłość. Dałem się ponieść rutynie i popełniłem głupie błędy – więcej ich nie zrobię a lepiej uczyć się na połówce niż na Ironmanie.

Ponieważ noga podaję to 2 tygodnie później jedziemy na Road Trophy 2015. 3 dni, 4 etapy po Beskidzie Śląskim na drogach Polski, Czech i Słowacji. Łącznie 280km i 5700m pod górę. Kameralna atmosfera, trudne trasy, epicka przygoda. Kończę w pierwszej połowie stawki, co zważywszy jakie przebiegi robią ludzie którzy tu startują jest super wynikiem. Wiele osób ma już w tym sezonie przejechane ponad 10.000km, oni tylko jeżdżą i nie dzielą czasu między 3 dyscypliny a ja zrobiłem jak na razie 3.000km w tym roku. Impreza piekielnie trudna, podjazdy wokół Istebnej są bardzo strome i wielokrotnie przeklinam że nie mam z tyłu koronki z 30 zębami. Mój brat jest 3-ci w swojej kategorii wiekowej, ten to ma nogę!



Regeneracja z użyciem Veinoplus





Ostatnim celem sezonu jest życiówka w maratonie. Jako przetarcie i sprawdzenie formy (mało biegałem w sierpniu) startuje w BMW Półmaraton Praski. Atakuję wynik poniżej 1h25min ale już na 7km zdaje sobie sprawę że w tym upale to nierealne. Na Wale Miedzeszyńskim jest ponad 30st i powietrze faluje z gorąca a do tego ani grama wiatru. Zwalniam, cierpię straszliwie, wokół ludzie padają jak muchy i jakoś dobiegam do mety w 1:29. Dość powiedzieć że pacemaker na 1:30 przyprowadził do mety tylko jedną (!) osobę a mój niezbyt dobry czas dał mi bardzo wysokie miejsce w 2 setce w Open. Wiedziałem jednak że noga jest i po raz kolejny boleśnie się też przekonałem że nie jestem stworzony do startów w upale. Bardzo się pocę, bardziej niż większość i wysoka temperatura mnie zabija zarówno fizycznie jak i psychicznie przez zalewający oczy pot.



Wrzesień to czas gdy głównie biegam i wykręcam zawrotne jak na mnie 50km tygodniowego kilometrażu. Nidy nie przygotowuję się do maratonu zbyt poważnie, mam sporą wytrzymałość ogólną i moje przygotowania to zawsze góra 5-6 tygodni. Robię jednak kilka bardzo mocnych sesji – w tym 30km w których ostatnie 12 jest pobiegnięte po 4:15/km a więc w tempie ostatniego półmaratonu. Nauczony też doświadczeniami z Gdyni bardzo poważnie podchodzę do logistyki, żywienia i strategii na bieg. Po wielu analizach dochodzę do wniosku, że stać mnie na atak na 3:10 (który w zeszłym roku już nieudanie atakowałem i skończyłem na 3:16:44), i że pobiegnę wg metody Marco czyli pierwsze 7km ciut wolniej aby wkręcić organizm w spalanie tłuszczu i ograniczyć czerpanie energii z glikogenu a potem już po 4:29/km aż do samej mety. Brzmi prosto. W dniu maratonu pogoda marzenie – o 7:00 rano było 6 stopni, przepiękne słońce. Niestety wiało mocno i to wyjątkowo prosto z północy co miało duże znaczenie, jako że Maraton Warszawski miał w tym roku prawie 14km prostej po Wisłostradzie czyli wmordewind.

Zaczynam ostrożnie, spotykam na trasie Roberta Siwirskiego i pierwszą dyszkę biegniemy razem. Wg rozpiski powinienem tylko trochę przyśpieszyć ale grupa na 3:10 ma nade mną ok. 1 minuty przewagi i uświadamiam sobie że jeśli nie zacznę ostro gonić teraz to nie dogonię ich przed Wisłostradą a przez to zostanę sam pod wiatr. Od mostu Świętokrzyskiego zaczynam więc ostro cisnąć, chwilami nawet po 4:00/km. Mój brat jedzie rowerem koło mnie jako niezastąpiona ekipa techniczna i próbuje mnie trochę przyhamować abym nie przesadził. Doganiam grupę w Łazienkach ale potrzeba fizjologiczna powoduję, że znowu muszę gonić. Szczęśliwie dopadam ich tuż przed skrętem na północ i usadawiam się w środku grupy. Muszę odsapnąć bo te gonitwy trochę mnie kosztowały, wciągam drugi żel i regularnie piję. Na Wisłostradzie grupa się stopniowo kurczy i wiatr zbiera żniwo. Na 15km było tu ok. 100 osób a na 30km na Kępie Potockiej zostaje nas raptem 25-30 biegaczy. Od 27km cierpię strasznie i mówię mojemu bratu że przechodzę na autopilota. Kryzysy przychodzą i odchodzą i strasznie kusi mnie wzbierająca w głowie myśl aby się zatrzymać. Tak po prostu. Byłem już w takim stanie że nie widziałem dopingujących mnie znajomych w różnych miejscach po 27 kilometrze.

Na 33km pacemaker szarpie do przodu tak, że nikt nie utrzymuje się za nim. Zostaje sam jako jedyny z grupy ale biegnę swoje, przede mną ten cholerny podbieg na Sanguszki na 35km – ciut zwalniam i jakoś go pokonuję po czym zaczynam już bieg jak w transie – ale szybki bieg! Na moście Gdańskim wyprzedzam sporo ludzi, podobnie koło Zoo. Dopiero na 39 km przychodzi prawdziwa ściana – ale to już za daleko i za dobry mam czas aby się jej poddać. Boli strasznie ale cisnę cały czas poniżej 4:30, na 41km jest Sylwia z dzieciakami i napisem TATA!!! – ale czad, to na chwilę mnie podnosi na duchu. Ale tylko na chwilę – resztką woli biegnę w stronę Stadionu Narodowego, zwykle ostatnie 200m zdobywam się na sprint, dziś nie mam na to sił ale jest! 3:09:33 udało się, I did it. Jestem w mega euforii to już naprawdę szybkie bieganie i dobry wynik – a ja biegałem w tym roku średnio po 17km tygodniowo!!! Dodatkowo zwykle nie potrafiłem dać z siebie absolutnie wszystkiego, sięgnąć do tych ukrytych rezerw energii i oszukać mózg że się da – a ostatnio to mi wychodzi. Maraton kosztował mnie tak wiele że 3 tygodnie dochodziłem do siebie ale było warto!



I to był koniec sezonu. Druga połowa października to roztrenowanie, przesyt sezonem był już duży. Generalnie jestem z niego zadowolony. Start A czyli Gdynia nieudana ale udało się osiągnąć progres właściwie w każdym obszarze. Poprawiłem życiówki i osiągnięcia właściwie w każdym obszarze:
- w pływaniu od 200m do 2000m niezależnie od dystansu było lepiej
- na rowerze Lactate Threshold wzrósł do 252W i przełożyło się to na czasy.
- w bieganiu życiówki na dystansach 15k,21k i 42k. Na krótszych było poniżej życiówki ale nie jakoś daleko. Kontuzja biodra na wiosnę nie pozwoliła pracować nad szybkością
- w Tri zarówno 1/4 i 1/2 to nowe rekordy.

Co najważniejsze to wszystko udało się przy naprawdę relatywnie niewielkim obciążeniu treningowym. Rok 2015 to 304h treningu czyli 5.85h/tydzień co zresztą widać na zrzucie z Endomondo. Kluczem do poprawy było kilka rzeczy:
- włączenie treningu siłowego zimą i wczesną wiosną. To na mnie działa i na pewno będę pracę na siłowni kontynuował.
- wysoka intensywność - może za wyjątkiem biegania gdzie ze względu na moją podatność na kontuzję tych bardzo mocnych sesji wiele nie było.
- zwiększenie częstotliwości - czyli więcej treningów ale krótszych. W 2015 zrobiłem 35 sesji treningowych więcej niż rok wcześniej - mimo że łączna objętość spadła. Starałem się wcisnąć trening w każdy możliwy dzień, niezależnie od podróży służbowych. Grunt to być przygotowanym co widać na zdjęciach poniżej :) W wielu miejscach w literaturze fachowej podkreślana jest rola częstotliwości - lepiej więcej krótkich bodźców niż mniej a długich (stąd strategia treningu weekend warrior gdzie w weekend próbuje się nadrobić dni powszednie jest bez sensu).

Jednocześnie w takim sezonie "przejściowym", bez wyraźnego głównego celu trudno utrzymać pełną motywację. U mnie dotyczyło to zwłaszcza diety, w efekcie większość sezonu przeleciało 1-2kg ponad docelową wagę startową.



W trakcie podróży służbowych zdarzało mi się pływać w YMCA Aquatic Centers (powyżej Orlando - 23 tory!)...




Albo zaliczyć 18km we Franfurcie w okolicach lotniska w oczekiwaniu na przesiadkę :)



Ale w 2016 to się zmieni! Wracam na długi dystans a cel jest jasny: Ironman Barcelona! A po drodze: Półmaraton Warszawski, Sieraków, nowość czyli 5150 Warsaw i mistrzostwa IT w Powidzu. Do usłyszenia za rok :)



Ironman Barcelona 2017 - do dwóch razy sztuka

Zima i wiosna minęła na przygotowaniach do maratonu w Rotterdamie. Jak było można zresztą przeczytać w poprzednim poście. Finalny wniosek...