6h na tydzień czyli powoli do przodu!


To będzie długi post. Przede wszystkim dlatego, że piszę tylko jeden na rok a w 2015 nie było jednego głównego startu i jest to historia całego sezonu. Żeby było jasne - sezonu z którego jestem bardzo zadowolony! Ale po kolei.

Z założenia 2015 to miał być sezon przejściowy: dzieci w wymagającym wieku (4 lata/ 1 rok), nowa praca. Ironman'a odpuściłem i założenie było takie aby mieć frajdę i jednocześnie nadal rozwijać się jeśli chodzi o poziom sportowy. Ostatnim poważnym startem w 2014 roku był Poznań Maraton po którym zrobiłem sobie 4 luźne tygodnie i na początku listopada zacząłem przygotowania. Dużą zmiana w tym sezonie było wprowadzenie na stałe treningu siłowego do mojego programu. Jako że mam ektomorficzną budowę ciała (chudy i żylasty), większość literatury wskazuje że należę do osób które najbardziej mogą zyskać na treningu siłowym.

Początki były trudne, zwłaszcza jeśli siłownia wypadała dzień przed basenem. Dodatkowo ponieważ zamierzałem utrzymać tylko 6h treningu na tydzień, trening siłowy musiał się odbyć kosztem innej dyscypliny – padło na bieganie bo pływam i tak tylko 2x w tygodniu (i to jeśli nie przeszkadzają mi wyjazdy służbowe) a rower za bardzo lubię:) Start w Biegu Mikołajkowym pokazał że dopiero się rozkręcam, chociaż 40 minut bez problemu połamałem. Ale już na początku stycznia pobiegłem Chomiczówkę wreszcie schodząc w tym biegu poniżej 1h! 59'25" na 15km naprawdę mnie ucieszyło, dodatkowo tydzień wcześniej pobiegłem 5km poniżej 18:'0" i to w ramach Parkrun Kepa Potocka – nieoznaczona, niezbyt łatwa trasa.
Po Chomiczówce - wreszcie 15k poniżej godziny!

Moje zimowe stanowisko pracy.
Ale zawsze wolę jeździć na zewnątrz, nawet jak zimno.
Siłownia zaczynała więc procentować i moją największa obsesją było nie złapać teraz kontuzji. W dwóch poprzednich sezonach właśnie wczesną wiosną łapałem kontuzje achillesa, które mniej lub bardziej wywracały mi przygotowania do góry nogami. Byłem więc bardzo ostrożny, do kosza wyrzuciłem wszystkie buty o dropie mniejszym niż 8mm ( nie są dla mnie) i sytuacja rozwijała się bardzo dobrze. Na rowerze jeździłem relatywnie niewiele i to tylko na trenażerze ale waty wykręcałem niezłe i czułem się naprawdę mocny -  zważywszy że był dopiero początek lutego. Siłownia przynosiła efekty: łączyłem ją zawsze z krótkim treningiem biegowym i najczęściej ten trening to było 6-8k na bieżni mechanicznej i zaraz potem program 12 ćwiczeń Marka Allena zarówno na maszynach jak i z wolnymi ciężarami. Obciążenia rosły a DOMS po każdym treningu był coraz mniejszy.

W połowie lutego zaplanowaliśmy rodzinny wyjazd na Teneryfę, który jednocześnie miał być pierwszym mocnym blokiem na rowerze. Miał być: pierwszej nocy po przylocie nie zmrużyłem oka, po czym grypa żołądkowa uderzyła z taką siłą że kolejny dzień przeleżałem nad basenem w pozycji embrionalnej i nic nie jedząc. Po takim wstępie wiele jeżdżenia nie było i do swoich osobistych sukcesów zaliczam że ostatniego dnia jakoś wdrapałem się do Villaflor (z poziomu morza na 1500m npm) choć okupiłem to nadludzkim wysiłkiem. Na zjeździe było mi tak zimno i miałem dreszcze, że jechałem w zimowej czapce i rękawicach dygotając z zimna podczas gdy inni ludzi wokół mnie jechali na krótko...taki lajf.


W domu wróciłem do zwykłego reżimu treningowego ale z większym już naciskiem na rower. Ostrożność w bieganiu procentowała ale za to kontuzja zupełnie znienacka dopadła mnie na siłowni. Na dużym zmęczeniu robiłem ostatnie ćwiczenie tego dnia czyli skrętne brzuszki na ławeczce – ostatnie powtórzenie było już bardzo ciężkie, szarpnąłem całym ciałem i coś strzeliło mi w biodrze. W sumie nie zwróciłem na to uwagi ale od tego dnia na bieganiu zaczął się pojawiać duży ból w biodrze (mimo że na co dzień go prawie nie było). Cholera...jak nie urok to...

Oczywiście bieganie znowu ucierpiało za to w basenie i na rowerze było wyjątkowo dobrze. Pobiłem wszystkie życiówki na Inflanckiej tej wiosny od 200m przez 400m, 1500m by wreszcie popłynąć 2km po raz pierwszy poniżej 34 minut.




W międzyczasie rower przeszedł zmianę kokpitu i dostał nowe koła. Poprzedni zestaw Profile Design nie miał już miejsca na dalsze obniżenie wysokości a ja czułem przez cały sezon, że mógłbym być bardziej aero bez negatywnego przełożenia na generowaną moc i wygodę. Postawiłem na rewelacyjny kokpit Pro Missile Evo - ale założenie go to absolutny koszmar. Kilkanaście godzin straciłem na złożenie tego do kupy ale efekt naprawdę super i nowa pozycja też świetna. Nawet nie robiłem refittingu chociaż może to kiedyś zrobię. W trakcie tej zabawy niechcący rozkręciłem też manetkę czasową Sram Red...i skręcenie jej na nowo już zupełnie doprowadziło mnie do białej gorączki. No ale to inna historia. Koła Enve SES 8.9 to najwyższy poziom jeśli chodzi o aerodynamikę i to również był dobry zakup.

Na weekend majowy wybraliśmy się na Cypr do Paphos – to jedna z moich ulubionych miejscówek na rower, góry Troodos dają podobne pole do popisu jak Teide na Teneryfie i sięgają 1800m npm ale jest o niebo mniejszy ruch samochodowy i generalnie dobra jakość asfaltu. Dodatkowo zaprzyjaźniony serwis prowadzony przez angielskie małżeństwo przywozi rowery na wynajem prosto do hotelu :) Na Cyprze pojeździliśmy z moim bratem już konkretnie i porównując watty i czasy wybranych podjazdów do 2013 roku widziałem że jest bardzo dobrze.


Pierwszym startem było Piaseczno. Miejsce na triathlon jest to takie sobie ale jest tak blisko, że grzech nie wystartować. W tym roku przegięcie na starcie pływania było wyjątkowe: około 100 osób stało 50m przed linią startu a sędzia nic sobie z tego nie robił i puścił wyścig. Na rowerze też drafting jak się patrzy. Ale forma była, jadąc uczciwie wykręciłem średnią ponad 38km/h, na biegu mocno cierpiałem i brak wybiegania dawał o sobie znać ale czas łączny 2h17min był naprawdę niezły (życiówka na ¼) i pokazał że program przygotowań był bardzo trafiony. Dodatkowo było bardzo fajnie bo Jasiu wystartował w swoich pierwszych w życiu zawodach - biegu na 200m i był niezwykle przejęty i dumny z otrzymanego medalu!


Drugim startem był Sieraków. Uwielbiam to miejsce, fakt że wszyscy mieszkają na tym samym obszarze sprawia, że jest to wielkie triathlonowe święto, można spotkać wielu znajomych no i organizacja jest genialna. Nie ominąłem żadnego Sierakowa od początku tej imprezy i miał to być mój 4-ty start w tym miejscu. Dodatkowo jechałem z Wawy razem z Sebastianem Andrzejczykiem – a więc w miłym towarzystwie nagadaliśmy się za wszystkie czasy. Wypiliśmy też razem przedstartowy browarek wzbudzając śmiertelne oburzenie co niektórych purystów ;-)

Dzień przed przeszła wielka burza, w dniu startu poranek też nie zachęcał ale finalnie pogoda była bardzo dobra. Pływanie poszło mi tak sobie, na rowerze też jakoś nie mogłem się rozkręcić. Najbardziej bałem się jednak biegania – biegałem przez ostatnie 2 miesiące tyle co nic i dopiero tydzień wcześniej fizjoterapeuta przywrócił jakoś moje biodro do użytku a konkretnie mięsień gruszkowaty który był problemem. Biegło mi się jednak tego dnia fenomenalnie, lubię crossową i pofałdowaną trasę biegową w Sierakowie bo na co dzień też biegam w podobnym terenie. Nie odpuściłem do końca i udało się wykręcić 4:48 czyli 15 minut lepiej niż dotychczas na tej trasie (aczkolwiek w zeszłym roku startowałem z gorączką a rok wcześniej z rozwalonym achillesem wiec porównanie jest słabe). Byłem z siebie mega zadowolony chociaż poziom w tym roku poszedł do góry kosmicznie – z takim czasem w 2014 byłbym w okolicach pierwszej 30-stki a teraz byłem raptem 85 w Open. Widać wszyscy wzięli się ostro do roboty!


Sieraków - uwielbiam to miejsce.

Na początku czerwca 2 razy wyskoczyłem na Święty Krzyż. 2h samochodem z Warszawy w jedną stronę ale to najbliższe stolicy miejsce gdzie jest podjazd który jedzie się dłużej niż 10 minut. 7x pętla z Huty Szklanej na Święty Krzyż to ponad 100km i ponad 2.000m przewyższeń – doskonały kopniak dla formy. Dodatkowo jak ruszam z domu ok. 5 rano to 7:30 już zaczynam jeździć, kończę przed 12:00 i na obiad jestem w domu.

Góry Świętokrzyskie - czyli a tough day!
Kolejny start to Samsung IT Triathlon. Fajne miejsce (hotel Moran) i fajne zawody w dodatku z handicapem dla mnie bo trasa rowerowa jest w 50% offroad i wymagane są rowery MTB. Jechałem tam jednak całkowicie na wariackich papierach wrzucając w ostatniej chwili sprzęt do bagażnika. Jakie przygotowania taki start. Pływanie poszło mi tak sobie: zaczęło się od tego że siedziałem na pomoście, sędzia mówi: „przygotujmy się powoli do startu” po czym sekundę później (?!) pada komenda start. Ludzie chaotycznie wskakują do wody, ja wpadam po prostu i ściąga mi okularki. Płynę nerwowo, z wody wychodzę około 8 miejsca. Na rowerze jestem w swoim żywiole i do T2 wpadam już na 3 pozycji. Tomek Socha którego dogoniłem i który jechał ze mną większość trasy miał vektory, które pokazały mu średnio 280W - a ja jechałem jeszcze ciut szybciej. Niestety zapłaciłem za to na biegu - dopadła mnie cholerna kolka, w dodatku było mega gorąco, czego nienawidzę szczerze. Skończyłem na 8 miejscu, niedosyt bo rok wcześniej byłem 3-ci. Na szczęcie zajęliśmy pierwsze miejsce drużynowo jako Microsoft i to była nagroda na osłodę!




Ciężki okres w pracy i sporo wyjazdów spowodowały ze przełom czerwca i lipca nie należał do zbyt dobrych. Nie udało mi się w tym roku wystartować w Pętli Beskidzkiej (www.roadmaraton.pl) - zresztą ponieważ nie przygotowywałem się do Irona to nie robiłem długich wyjeżdżeń i nie wiem jakbym te 154km i 3000m przewyższeń zniósł. Dopiero w drugiej połowie lipca wakacje w Mikołajkach pozwoliły się skupić na solidnej pracy. Uwielbiam Mazury jako miejsce na trening – pagórkowaty teren pozwala na ciężkie i mocne treningi tak na rowerze jak i biegowe, dobre asfalty i w wielu miejscach niewielki ruch. Open water można robić wszędzie. Do tego super pogoda i przygotowania do Ironman 70.3 Gdynia szły pełną parą. To miał być mój główny start sezonu, licencja WTC plus płaska trasa pozwalały liczyć na dobry wynik i celowałem w 4:3x. Jednak przerodziły się one w najgorszy start w mojej triathlonowej karierze ale o tym za chwilę.

Tuż przed Gdynią przyszła koszmarna fala upałów. W drodze z Mikołajek do Gdyni było 41 stopni, kompletny horror i droga z naszymi dzieciakami do przyjemnych nie należała. Na szczęście w Gdyni było już „tylko” 31 st. Dzień przed startem był bardzo udany – dobra organizacja w biurze zawodów, potem wstawianie rowerów i zabawa z dzieciakami na plaży. Na koniec dnia super impreza czyli Pasta Party u Izy i Radka Buszanów, która zgromadziła zacny zestaw trajlończyków z Trójmiasta i Stolycy wraz z dzieciakami i małżonkami. Fajny klimat, miłe rozmowy i tort lodowy którego nie zapomnę nigdy :)


Zawody z dzieciakami - czyli chaos :)



W nocy przyszła burza i prognoza zapowiadała na niedzielę już tylko 20 stopni i silny wiatr. Dla mnie marzenie bo jestem mocny na rowerze i nienawidzę upałów. Wyszedłem z hotelu około 7:00, miła para Niemców zaprosiła mnie do taksówki na start i nie musiałem 3km iść z buta. Było faktycznie chłodno, wręcz zimno i wiele osób zastanawiało się nad grubszym ubraniem na rower. Ponieważ nie miałem nic ciepłego ze sobą to ten dylemat nie przypadł mi w udziale :) Ubrałem po prostu szybko piankę żeby nie marznąć i poszedłem na plażę. Przelot samolotu LOT pomalowanego w barwy Ironman zaledwie 100m nad plażą był epicki ale potem skupiłem się już tylko na starcie. Pierwszy raz postanowiłem zrobić długą rozgrzewkę – zwykle na początku pływania (czy to na zawodach czy na treningu) bardzo bolą mnie ramiona i pachy i zauważyłem, że ten problem znika po ok. 20 minutach. Postanowiłem więc że przepłynę ok. 1km w luźnym tempie. Sporo ale postanowiłem zaryzykować. To był dobry pomysł, w efekcie płynęło mi się genialnie. Nie było żadnego bólu, wreszcie mocne i równe pływanie. Podobnie jak wielu ludzi zostałem wprowadzony przez organizatora w błąd i kierowałem się na nawrotkę wokół statku skąd zawrócili mnie kajakarze. Pomimo tego popłynąłem tak szybko jak nigdy dotąd – 34:20 na 1900m i to przy fali. Było nieźle.

Na rowerze na początku było mi trochę zimno ale wrzuciłem od startu dość mocne tempo i szybko się rozgrzałem. Wyprzedzałem setki ludzi bo startowałem w przedostatniej fali i wiele osób już było na trasie. Swoja drogą nie wiem jak puszczenie wolniejszych zawodników przodem ma się do walki z draftingiem no ale cóż. Pomimo wiatru jechałem mocno i równo, tych którzy próbowali mi siadać na kole grubo opier...łem i jechałem dalej. Tak minęło mi pierwsze kółko. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy. Liczba kibiców na nawrotce w centrum Gdynii naprawdę imponująca, super atmosfera. Na początku drugiej pętli uformowała się wokół mnie kilkuosobowa grupka która w regulaminowych odstępach jechała już razem do końca trasy. Przy prędkościach 40km/h i większych nawet przy przepisowym odstępie 12m dużo łatwiej się jedzie niż samemu. Dopiero pod koniec roweru chmury zaczęły się rozpraszać i przebijało słonce ale nadal wydawało mi się że jest chłodnawo. Do T2 wpadłem kiedy zegar pokazywał równo 3:00:00 i byłem zachwycony. Rower ze średnią 37 km/h był pojechany bardzo dobrze ale nie bardzo mocno, była rezerwa i zakładałem że spokojnie pobiegnę poniżej 1:40 a może nawet poniżej 1:35 co dawało szansę na okolicę 4:35 na mecie. Brzmi dobrze.

Na wybiegu z T2 spotykam Sylwię z Jasiem i Emilką – krzyczą Tata, robią hałas, biją brawo! Ucieszyłem się na maksa i popędziłem na trasę. Nogi jakoś nie bolały ale też nie chciały się rozkręcić. Nic mnie nie bolało ale nawet tempo 5:00min/km wydawało mi się szybkie, w dodatku pociłem się jak mysz. Po 3km była już jakaś masakra, nogi puste, zero siły mimo że mięśnie ok. O co chodzi??? O co chodzi zobaczyłem na końcu ulicy Świętojańskiej gdzie był duży elektroniczny termometr. 29stopni??? WTF? Przecież było "chłodno i wietrznie". Przecież...wypiłem tylko 1L izotonika od startu bo jakoś „nie miałem” ochoty. Ale co gorsza nagle uświadomiłem sobie że coś mi się totalnie pomyliło jeśli chodzi o to ile powinienem zjeść! Dotychczas zjadłem tylko 3 żele enervitene a powinno być ich dwa razy tyle. Nie wiem czemu tak zrobiłem, coś mnie zaćmiło, wbiłem sobie do głowy że ma być 3 i już. Więcej nawet nie wziąłem ze sobą...

Już czuję, że mnie odcina z braku cukru, kręci mi się w głowie. Jakoś dowlokłem się do drugiego bufetu i wrzucam w siebie co popadnie. Wiem, że już za późno aby się wyratować, to raczej po to żeby nie zemdleć bo czuje że jestem tego blisko. Zaczynam iść, mentalne dno, mam jeszcze 17km do mety a ja już idę? Po paru minutach czuję że cukier wraca do krwi i mięśni i zaczynam biec ale przepełniony żołądek odpowiada kolką. Na 6km biegu jestem gotowy zejść z trasy – bo nie ma to sensu, bo czuję się okropnie, bo robi się coraz goręcej. Na 7km postanawiam jednak walczyć i skończyć aby dać Jasiowi medal na mecie co zwykle robię i co bardzo go cieszy. A więc przez kolejne 14km na zmianę idę lub truchtam, czuję się albo słabo albo mam kolkę, kąpię się w kurtynach wodnych bo na termometrze już 33st. Pokonanie półmaratonu zajęło mi żenujące 1:56. Kończę w 5:03:57, kompletna porażka. Prawie 30 minut wolniej niż planowałem. Ale humor szybko mi wraca, traktuję to jak naukę na przyszłość. Dałem się ponieść rutynie i popełniłem głupie błędy – więcej ich nie zrobię a lepiej uczyć się na połówce niż na Ironmanie.

Ponieważ noga podaję to 2 tygodnie później jedziemy na Road Trophy 2015. 3 dni, 4 etapy po Beskidzie Śląskim na drogach Polski, Czech i Słowacji. Łącznie 280km i 5700m pod górę. Kameralna atmosfera, trudne trasy, epicka przygoda. Kończę w pierwszej połowie stawki, co zważywszy jakie przebiegi robią ludzie którzy tu startują jest super wynikiem. Wiele osób ma już w tym sezonie przejechane ponad 10.000km, oni tylko jeżdżą i nie dzielą czasu między 3 dyscypliny a ja zrobiłem jak na razie 3.000km w tym roku. Impreza piekielnie trudna, podjazdy wokół Istebnej są bardzo strome i wielokrotnie przeklinam że nie mam z tyłu koronki z 30 zębami. Mój brat jest 3-ci w swojej kategorii wiekowej, ten to ma nogę!



Regeneracja z użyciem Veinoplus





Ostatnim celem sezonu jest życiówka w maratonie. Jako przetarcie i sprawdzenie formy (mało biegałem w sierpniu) startuje w BMW Półmaraton Praski. Atakuję wynik poniżej 1h25min ale już na 7km zdaje sobie sprawę że w tym upale to nierealne. Na Wale Miedzeszyńskim jest ponad 30st i powietrze faluje z gorąca a do tego ani grama wiatru. Zwalniam, cierpię straszliwie, wokół ludzie padają jak muchy i jakoś dobiegam do mety w 1:29. Dość powiedzieć że pacemaker na 1:30 przyprowadził do mety tylko jedną (!) osobę a mój niezbyt dobry czas dał mi bardzo wysokie miejsce w 2 setce w Open. Wiedziałem jednak że noga jest i po raz kolejny boleśnie się też przekonałem że nie jestem stworzony do startów w upale. Bardzo się pocę, bardziej niż większość i wysoka temperatura mnie zabija zarówno fizycznie jak i psychicznie przez zalewający oczy pot.



Wrzesień to czas gdy głównie biegam i wykręcam zawrotne jak na mnie 50km tygodniowego kilometrażu. Nidy nie przygotowuję się do maratonu zbyt poważnie, mam sporą wytrzymałość ogólną i moje przygotowania to zawsze góra 5-6 tygodni. Robię jednak kilka bardzo mocnych sesji – w tym 30km w których ostatnie 12 jest pobiegnięte po 4:15/km a więc w tempie ostatniego półmaratonu. Nauczony też doświadczeniami z Gdyni bardzo poważnie podchodzę do logistyki, żywienia i strategii na bieg. Po wielu analizach dochodzę do wniosku, że stać mnie na atak na 3:10 (który w zeszłym roku już nieudanie atakowałem i skończyłem na 3:16:44), i że pobiegnę wg metody Marco czyli pierwsze 7km ciut wolniej aby wkręcić organizm w spalanie tłuszczu i ograniczyć czerpanie energii z glikogenu a potem już po 4:29/km aż do samej mety. Brzmi prosto. W dniu maratonu pogoda marzenie – o 7:00 rano było 6 stopni, przepiękne słońce. Niestety wiało mocno i to wyjątkowo prosto z północy co miało duże znaczenie, jako że Maraton Warszawski miał w tym roku prawie 14km prostej po Wisłostradzie czyli wmordewind.

Zaczynam ostrożnie, spotykam na trasie Roberta Siwirskiego i pierwszą dyszkę biegniemy razem. Wg rozpiski powinienem tylko trochę przyśpieszyć ale grupa na 3:10 ma nade mną ok. 1 minuty przewagi i uświadamiam sobie że jeśli nie zacznę ostro gonić teraz to nie dogonię ich przed Wisłostradą a przez to zostanę sam pod wiatr. Od mostu Świętokrzyskiego zaczynam więc ostro cisnąć, chwilami nawet po 4:00/km. Mój brat jedzie rowerem koło mnie jako niezastąpiona ekipa techniczna i próbuje mnie trochę przyhamować abym nie przesadził. Doganiam grupę w Łazienkach ale potrzeba fizjologiczna powoduję, że znowu muszę gonić. Szczęśliwie dopadam ich tuż przed skrętem na północ i usadawiam się w środku grupy. Muszę odsapnąć bo te gonitwy trochę mnie kosztowały, wciągam drugi żel i regularnie piję. Na Wisłostradzie grupa się stopniowo kurczy i wiatr zbiera żniwo. Na 15km było tu ok. 100 osób a na 30km na Kępie Potockiej zostaje nas raptem 25-30 biegaczy. Od 27km cierpię strasznie i mówię mojemu bratu że przechodzę na autopilota. Kryzysy przychodzą i odchodzą i strasznie kusi mnie wzbierająca w głowie myśl aby się zatrzymać. Tak po prostu. Byłem już w takim stanie że nie widziałem dopingujących mnie znajomych w różnych miejscach po 27 kilometrze.

Na 33km pacemaker szarpie do przodu tak, że nikt nie utrzymuje się za nim. Zostaje sam jako jedyny z grupy ale biegnę swoje, przede mną ten cholerny podbieg na Sanguszki na 35km – ciut zwalniam i jakoś go pokonuję po czym zaczynam już bieg jak w transie – ale szybki bieg! Na moście Gdańskim wyprzedzam sporo ludzi, podobnie koło Zoo. Dopiero na 39 km przychodzi prawdziwa ściana – ale to już za daleko i za dobry mam czas aby się jej poddać. Boli strasznie ale cisnę cały czas poniżej 4:30, na 41km jest Sylwia z dzieciakami i napisem TATA!!! – ale czad, to na chwilę mnie podnosi na duchu. Ale tylko na chwilę – resztką woli biegnę w stronę Stadionu Narodowego, zwykle ostatnie 200m zdobywam się na sprint, dziś nie mam na to sił ale jest! 3:09:33 udało się, I did it. Jestem w mega euforii to już naprawdę szybkie bieganie i dobry wynik – a ja biegałem w tym roku średnio po 17km tygodniowo!!! Dodatkowo zwykle nie potrafiłem dać z siebie absolutnie wszystkiego, sięgnąć do tych ukrytych rezerw energii i oszukać mózg że się da – a ostatnio to mi wychodzi. Maraton kosztował mnie tak wiele że 3 tygodnie dochodziłem do siebie ale było warto!



I to był koniec sezonu. Druga połowa października to roztrenowanie, przesyt sezonem był już duży. Generalnie jestem z niego zadowolony. Start A czyli Gdynia nieudana ale udało się osiągnąć progres właściwie w każdym obszarze. Poprawiłem życiówki i osiągnięcia właściwie w każdym obszarze:
- w pływaniu od 200m do 2000m niezależnie od dystansu było lepiej
- na rowerze Lactate Threshold wzrósł do 252W i przełożyło się to na czasy.
- w bieganiu życiówki na dystansach 15k,21k i 42k. Na krótszych było poniżej życiówki ale nie jakoś daleko. Kontuzja biodra na wiosnę nie pozwoliła pracować nad szybkością
- w Tri zarówno 1/4 i 1/2 to nowe rekordy.

Co najważniejsze to wszystko udało się przy naprawdę relatywnie niewielkim obciążeniu treningowym. Rok 2015 to 304h treningu czyli 5.85h/tydzień co zresztą widać na zrzucie z Endomondo. Kluczem do poprawy było kilka rzeczy:
- włączenie treningu siłowego zimą i wczesną wiosną. To na mnie działa i na pewno będę pracę na siłowni kontynuował.
- wysoka intensywność - może za wyjątkiem biegania gdzie ze względu na moją podatność na kontuzję tych bardzo mocnych sesji wiele nie było.
- zwiększenie częstotliwości - czyli więcej treningów ale krótszych. W 2015 zrobiłem 35 sesji treningowych więcej niż rok wcześniej - mimo że łączna objętość spadła. Starałem się wcisnąć trening w każdy możliwy dzień, niezależnie od podróży służbowych. Grunt to być przygotowanym co widać na zdjęciach poniżej :) W wielu miejscach w literaturze fachowej podkreślana jest rola częstotliwości - lepiej więcej krótkich bodźców niż mniej a długich (stąd strategia treningu weekend warrior gdzie w weekend próbuje się nadrobić dni powszednie jest bez sensu).

Jednocześnie w takim sezonie "przejściowym", bez wyraźnego głównego celu trudno utrzymać pełną motywację. U mnie dotyczyło to zwłaszcza diety, w efekcie większość sezonu przeleciało 1-2kg ponad docelową wagę startową.



W trakcie podróży służbowych zdarzało mi się pływać w YMCA Aquatic Centers (powyżej Orlando - 23 tory!)...




Albo zaliczyć 18km we Franfurcie w okolicach lotniska w oczekiwaniu na przesiadkę :)



Ale w 2016 to się zmieni! Wracam na długi dystans a cel jest jasny: Ironman Barcelona! A po drodze: Półmaraton Warszawski, Sieraków, nowość czyli 5150 Warsaw i mistrzostwa IT w Powidzu. Do usłyszenia za rok :)



Ironman Barcelona 2017 - do dwóch razy sztuka

Zima i wiosna minęła na przygotowaniach do maratonu w Rotterdamie. Jak było można zresztą przeczytać w poprzednim poście. Finalny wniosek...