Zima i wiosna minęła
na przygotowaniach do maratonu w Rotterdamie. Jak było można zresztą przeczytać w
poprzednim poście. Finalny wniosek bardzo podobny jak po wiosennym maratonie w
2014 (Orlen) - niestety nie jest to kompatybilne z przygotowaniami do sezonu
triathlonowego bo regeneracja wyjmuję prawie miesiąc z mocnego treningu tri.
Nie inaczej było w tym roku - dodatkowo musiałem dać dojść ścięgnu Achillesa do siebie, ale też drugiej nodze która mocno oberwała. Forma biegowa zanurkowała więc w kwietniu strasznie w dół. Dopiero weekend majowy to powrót do mocnych treningów - tydzień w Świeradowie Zdroju upłynął pod znakiem raczej kiepskiej pogody, ale pojeździłem dość mocno. Z bieganiem było kiepsko a właściwie dramatycznie, bo prawa noga długo dawała znać o sobie. Między 9 kwietnia czyli Rotterdamem a 28 maja czyli połówką w Sierakowie przebiegłem astronomiczne 53 kilometry (???).
Właściwie jak patrzę teraz na okres kwiecień/maj to nie do końca wiem co tam się działo ale poza wyjazdem do Świeradowa treningów było po prostu żenująco mało...
Nie inaczej było w tym roku - dodatkowo musiałem dać dojść ścięgnu Achillesa do siebie, ale też drugiej nodze która mocno oberwała. Forma biegowa zanurkowała więc w kwietniu strasznie w dół. Dopiero weekend majowy to powrót do mocnych treningów - tydzień w Świeradowie Zdroju upłynął pod znakiem raczej kiepskiej pogody, ale pojeździłem dość mocno. Z bieganiem było kiepsko a właściwie dramatycznie, bo prawa noga długo dawała znać o sobie. Między 9 kwietnia czyli Rotterdamem a 28 maja czyli połówką w Sierakowie przebiegłem astronomiczne 53 kilometry (???).
Właściwie jak patrzę teraz na okres kwiecień/maj to nie do końca wiem co tam się działo ale poza wyjazdem do Świeradowa treningów było po prostu żenująco mało...
Wyjście z wody w Sierakowie (foto. sylwiaszuder.com) |
Piszę te słowa późno
bo 27 grudnia i przeglądając teraz na chłodno moje treningi w tym okresie zastanawiam się jak w
ogóle mogło mi się wydawać że ja coś trenuje? Trzy tygodnie po 3h, kolejne 2 tygodnie z 5 godzinami treningowymi, no dobra były też dwa tygodnie po 10h ale to w sumie żenada. Ja jednak
jechałem do Sierakowa myśląc, że jestem w jakiejś mega formie i z nastawieniem
walki o życiówkę. Nie wiem zupełnie na jakiej podstawie ale tak było.
W dniu startu
prognoza zapowiada 28 stopni w cieniu, więc będzie wesoło. W tym roku
organizatorzy wprowadzili rolling start - czyli wchodzimy do wody po 6
osób wg przewidywanego czasu pływania. To bardzo dobry pomysł, podobnie
startuję się obecnie na większości Ironmanów i bardzo cywilizuje to pływanie.
Płynie mi się przeciętnie, jakoś nie mogę złapać rytmu ale wychodzę poniżej 33
minut co oznacza życiówkę, choć oczywiście nieznaczną. Zaczynamy moją ulubioną
dyscyplinę - jak zwykle w Sierakowie ciężko mi uspokoić oddech po bardzo zimnej wodzie i
zaczynam konserwatywnie ale stopniowo rozkręcam się i jadę coraz szybciej. Od 3
okrążenia zaczyna być naprawdę czuć upał - nigdy wcześniej na tej trasie nie
polewałem się wodą na rowerze, jednak dziś jest naprawdę ukrop. Nie zwalniam tempa,
staram się jechać mądrze, nie "wypalać zapałek" i kończę rower w najlepszym
jak na mój 6-ty start tutaj czasie 2h21min. Najważniejsze, że czuję się naprawdę
nieźle przed biegiem - jednak wybiegając z T2 myślę głównie o tym że z nieba leję się na mnie żar. Właściwie niewiele
pamiętam z biegu poza tym że po bufetach byłem oblany wodą i pełen nadziei na
przyspieszenie a potem do każdego kolejnego bufetu z trudem dobiegałem. Prawie nie patrzyłem na tętno czy tempo, wokół ludzie padali z gorąca, po
lesie jeździły karetki pogotowia. Melduję się w 4h43min na mecie - nastawiałem się
na lepszy czas (na bazie czego????) ale zważywszy na warunki jestem bardzo
zadowolony - życiówka i 67 miejsce w Open.
W
czwartek po Sierakowie wziąłem dzień wolny tylko po to
żeby pojechac na Święty Krzyż pocisnąć podjazdy. Po raz pierwszy udało mi się
zabrać ze sobą Sylwię - żeby zobaczyła gdzie jej stuknięty mąż udaje się co
któryś weekend na pół dnia - a przy okazji żeby zwiedziła sanktuarium, gołoborza,
etc. W kolejnym dniu zrobiłem z Eugeniuszem ok 130km na szosie aby jeszcze
dzien później w niesamowitym upale pobiec bardzo mocno w biegu charytatywnym na
rzecz Ośrodka dla Niewidomych w Laskach. Mercedes-Benz za każde kółko płacił
ok. 20PLN, nabiegałem 21km i ponad 100PLN :)
Trzy dni później
siedziałem w samolocie do Monachium, skąd mój brat zgarnął mnie samochodem pełnym sprzętu i pojechaliśmy do Bormio we Włoszech. Niesamowita pogoda, przepiękne miejsce. W
piątek "lajtowo" podjechaliśmy 1.500m w pionie do Livigno, w sobote
luźny i krótki rozjazd a niedziele epickie zawody! Przyjechaliśmy tutaj na Gran Fondo Stelvio Santini,
jedno z najtrudniejszych gran fondos w Europie - recenzja tego wyścigu brzmi:
"if you like extreme suffering , this one is for you!". Czyli dla nas
idealne :) Oczywiście startujemy na najdłuższym dystansie czyli 154km i
zawrotne 4.400m pionie. Wiem, że będzie ekstremalnie ciężko - jak dotąd
największe przewyższenie jakie zrobiłem w życiu to 3.300m rok wcześniej i ledwo to
przejechałem. Na dodatek tutaj czeka nas jeden z najtrudniejszych podjazdów we
Europie czyli niesławne Mortirolo, w dodatku jechane z najtrudniejszej strony
(od Tovo di Sant Agata). Nawet Giro d'Italia nie wjeżdża tą ścianą: nachylenie średnie na 13km podjazdu to aż 10.9% wraz ze ścianą śmierci na sam koniec
gdzie czeka na nas 500m z około 30% nachylenia. Te 10.9% jest też złudne bo
podjazd składa się z niezliczonych serpentyn na których się wypłaszcza a między
nimi jest cały czas 20%...i tak przez 13 kilometrów. Na deser zaś Passo dello
Stelvio z metą wyścigu na niespełna 2.800m npm co oznacza, że wysokość i
niedotlenienie będą o sobie bardzo dawać znać na sam koniec.
7:00 na starcie w centrum Bormio |
Start 2.000
zawodników o godzinie 7:00 rano, zanim słońce zajrzało w dolinę Adda. Limit
czasu wygląda tak, że najpóźniej o 14:00 należy zameldować się z powrotem w
Bormio aby rozpocząć finałową wspinaczkę na Stelvio. Czyli musimy mieć w nogach
Passo Teglio i Passo Mortirolo - 125km i 2.900m w pionie. Mam z tyłu głowy
obawy czy dam radę, choć Kris mnie ciągle uspokaja że będzie ok. I faktycznie
jest. Teglio okazuje się dużo trudniejsze niż na profilu. Mortirolo z kolei
zajmuje mi 1h15m (średnio 8.7kmh!!!) czyli szybciej niż sądziłem i jestem
jednym z niewielu wokół mnie, którzy nie prowadzą roweru na finałowej ścianie.
Jak dobrze, że do kompaktowej korby założyłem kasetę 12/32. Zjazd z Mortirolo
jest szalenie niebezpieczny i jadę go bardzo zachowawczo - wyprzedzają mnie
włoscy kamikadze ale nie przejmuję się tym, zresztą część z nich mijam gdy
zbierają się po upadkach. W dolinie na końcu zjazdu jest wielki bufet i staje na kilka minut
porządnie się najeść i uzupełnić bidony. Robi się koszmarnie gorąco, powrót do
Bormio to 15 km podjazdu o nachyleniu miedzy 1% a 4% ale żar leje się z nieba.
Ja jednak jestem w dobrej formie, z jakimś Niemcem pracujemy wspólnie i mijamy
kolejne grupy aby w końcu dość jakąś mocniejszą i z nimi dojechać do Bormio. Jest
dopiero godzina 12:00, o co ja się martwiłem - do cutoff'u jeszcze 2 godziny.
Początek trasy to głównie zjazdy i prędkości do 90kmh |
Już prawie meta, w nogach nic nie ma a płuca pieką od wysokości (2.750m) |
Ponieważ
trasa przebiegała przed naszym hotelem, na jego tarasie zostawiliśmy jedzenie i
picie - ponoć bufet w Bormio jest ciasny i traci się tam mnóstwo czasu. Zeskakuje,
uzupełniam zapasy, sms do domu (że żyję i że jest dobrze:) i hop na siodło do mety.
Do mety czyli już "tylko" 35km podjazdu i 1.500m w pionie :) Ale czuje się świetnie. 3km za
Bormio sytuacja zmienia się o 180 stopni. Nie wieje nic, jedziemy sztywnym
podjazdem w pełnym słońcu i zwyczajnie się zagotowałem. Kręci mi się w głowie,
wszyscy mnie mijają, wreszcie staje w jakimś skrawku cienia bo zaraz spadnę z
roweru. To jest właśnie nieprzewidywalność gór, rok temu lało i na Stelvio był +1 stopień ciepła, w tym roku mamy fantastyczną pogodę ale dla mnie za gorąco. Zbieram się i
wlokę dalej pod górę, na szczęście po minięciu tuneli robi się ciut chłodniej
ale muszę zrobić jeszcze jedną dłuższą przerwę, nie mam już sił. Zjadam kolejne
2 batony i ruszam dalej. Po przekroczeniu wysokości 2.000m robi się dużo
przyjemniej a moja prędkość proporcjonalnie rośnie, właściwie cały czas wyprzedzam.
Wysokość jakoś mi nie przeszkadza, dopiero po minięciu rozjazdu na Passo
Umbrail zaczyna mnie zatykać w płucach. Ale jest piękna pogoda, widzę metę
przed sobą w oddali, choć jest nadal daleko. Ale cisnę, na zmianę siedząc i na
stojąco i w końcu jest upragniona przełęcz! 7 godzin i 32 minuty. Jestem całkowicie
zniszczony.
Ciężko wypracowana czapeczka Finishera! |
We did it! :) |
Zjeżdżamy ze Stelvio. Widoki niesamowite. |
To jest na pewno cięższe od Ironmana, tylko jedna dyscyplina, dużo
wyższa intensywność no i straszny zapiek mięśni na stromych podjazdach. Ale
było przepięknie, śnieg wokół, kadra juniorów Szwajcarii kończy właśnie trening
narciarski na lodowcu a ja przez godzinę dochodzę tutaj do siebie. Kris był na przełęczy godzinę przede
mną, 54-ty w Open (na stracie mnóstwo pro i semi-pro w tym nasza Katarzyna
Pawłowska) - fenomenalny wynik. Ja jestem gdzieś w połowie stawki. W końcu
ubieramy się i zjeżdżamy w dół do Bormio. Kolejny dzień to regeneracyjna (haha!) jazda na Passo Gavia (2.621m), w kolejny
stukilometrowa wyrypa przez Stelvio, Prato i Szwajcarię (zapomnieliśmy paszportów i z
duszą na ramieniu jechaliśmy przez granicę) i powrót przez Umbrail. To dokładna
kopia królewskiego etapu Giro d'Italia w 2017roku, na którym Tom Doumulain miał sławny
'bio-break' w dziurze przy drodze. Tyle, że oni najpierw zrobili jeszcze
Mortirolo :)
Kolejnego dnia przenosimy się w Dolomity - a dokładnie do Corvary w dolinie Alta Badia. Kolejne 3 dni robimy całą Sella Rondę w obie strony, Valparolę, Falzarego - właściwie wszystkie przełęcze, które można zrobić w tej okolicy. Jedynie drugi rok z rzędu nie udaje się zrobić słynnego Tre Cime di Lavaredo - ale jesteśmy tak zmęczeni, że podjazd gdzie ostatnie 4km ma średnio ponad 12% po prostu nie wchodzi w grę. Cieszę się, że w sobotę ruszamy do Polski, jestem skrajnie zmęczony i pierwszy raz w życiu mam dość roweru, nie chcę już na niego patrzeć. Strava pokazuję najwyższą formę w życiu ale też najwyższy jakikolwiek zanotowany przeze mnie poziom zmęczenia: 154. Zwykle powyżej 110 już czuję się słabo a 154 to po prostu zajeżdżenie się na amen.
Kolejnego dnia przenosimy się w Dolomity - a dokładnie do Corvary w dolinie Alta Badia. Kolejne 3 dni robimy całą Sella Rondę w obie strony, Valparolę, Falzarego - właściwie wszystkie przełęcze, które można zrobić w tej okolicy. Jedynie drugi rok z rzędu nie udaje się zrobić słynnego Tre Cime di Lavaredo - ale jesteśmy tak zmęczeni, że podjazd gdzie ostatnie 4km ma średnio ponad 12% po prostu nie wchodzi w grę. Cieszę się, że w sobotę ruszamy do Polski, jestem skrajnie zmęczony i pierwszy raz w życiu mam dość roweru, nie chcę już na niego patrzeć. Strava pokazuję najwyższą formę w życiu ale też najwyższy jakikolwiek zanotowany przeze mnie poziom zmęczenia: 154. Zwykle powyżej 110 już czuję się słabo a 154 to po prostu zajeżdżenie się na amen.
Wjechaliśmy wszędzie gdzie się dało :) |
Epic! |
Kolejne 2 tygodnie
to niewielkie obciążenia i po równo 2 tygodniach od powrotu z Włoch jedziemy na
Challenge Poznań. W dużym skrócie nie był to udany start, nie czułem się
wypoczęty, nawet pływanie było jakieś mizerne, wiatr na rowerze dochodził w
porywach do 70kmh i skutecznie wymęczył wszystkich. Pomimo wysokiej pozycji na
rowerze zajął mi on aż 2:27 a na biegu upał na maksa, i od 10km straszny ból
łydki. Myślałem, że to znowu achilles. Na mecie okazało się jednak, że mam na łydce wielkie 8
dziur w nodze od blatu zawodnika który wpadł we mnie swoim rowerem w T1. Bardzo
słabe 4:57 i odległe miejsce - chciałem szybko zapomnieć o tym starcie.
Challenge Poznań - cieszę się chyba tylko z tego, że mam to za sobą |
W lipcu aż 18 dni
spędzam służbowo w USA i to w maksymalnie nieprzyjaznych do treningu miejscach
czyli Washington DC i Las Vegas. W Vegas jest 44 stopnie w cieniu i jedyne co zostaje to bardzo słaby gym w hotelu - do Vegas chyba nikt nie przyjeżdża aby trenować. W efekcie przez ten czas robię tylko 8
mizernych jednostek treningowych a forma leci na pysk. Po powrocie do Polski biorę
się ostro za nadrabianie straconego czasu a dwa tygodnie później jedziemy na
wakacje do Ligurii. Rower idzie dobrze, tereny do jazdy fenomenalne, piękna promenada do
biegania nad morzem. Ale z bieganiem jest fatalnie, upał mnie wykańcza, łydki
mnie bolą, generalnie znowu pogubiłem się w tej dyscyplinie. Po powrocie do
Polski dalej cisnę na wysokiej objętości i sierpień to jedyny sensowny miesiąc
- 51h treningów po fatalnym lipcu (20h przez cały miesiąc).
Bieg po Waszyngtonie był jednym z niewielu sensownych treningów w USA |
Udaje mi się
utrzymać dyscyplinę treningową, wszystko idzie bardzo dobrze aż do 10 września
gdy na wyjeździe służbowym biegam z konieczności wokół lotniska Schipol w
Amsterdamie i łapie mnie straszna ulewa. Już następnego dnia jestem
przeziębiony. Odpuszczam 3 dni treningów i strasznie się gryzę czy startować w
Strykowie na 1/4 kolejnego dnia. Czuje się kiepsko ale jadę. Woda ma 15 stopni,
płynę dobrze, rower idzie opornie ale biegnę jak na mnie świetnie po 4'23"/km na
mocno pofałdowanej i krossowej trasie! W efekcie jestem 13-ty w Open i 4-ty w
M30 pomimo naprawdę kiepskiego samopoczucia. You don't need to feel well, to
race well - to jedno z moich ulubionych powiedzeń i jakże prawdziwe. Było mi
potrzebne takie potwierdzenie że gdzieś tam jest forma. Odpocznę, podleczę się
i za dwa tygodnie w Barcelonie będzie ogień.
Ostatni mocniejszy tydzień, w niedziele 2h na trenażerze i potem już bardzo
luźno a w czwartek lecimy. Samolot LOTu składa się głównie z zawodników, podobno
była jakaś promocja czy preferencyjne zapisy dla startujących w Gdyni. Ponieważ
mam na sobie zeszłorocznego finiszera staję się chodzącą encyklopedią dla
innych - powinienem pobierać opłaty za dzielenie się informacjami :) Większość
osób debiutuje na długim i jest konkretnie "posra…a" ze strachu -
staram się przekazać wszystko to co działało w moim debiucie.
W piątek ogarniamy
biuro zawodów plus robię rozpoznawcze pływanie. Fala mniejsza niż rok temu ale
za to jest straszny prąd - w jedną stronę płynę bez wysiłku poniżej 1:30/100m
ale powrót to jakiś dramat. No nic. Skręcam rower, idziemy z Eugeniuszem i chłopakami
coś zjeść do naszej ulubionej restauracji 'Junior' - pracuje tam niesamowicie
sympatyczny polski kelner, który wita nas jak starych znajomych i dba o nas jakbyśmy
byli mistrzami świata! W sobotę rano idziemy z Gienkiem testowo przejechać się
na rowerze - żeby zobaczyć czy wszystko poskręcane jak należy. Wracamy do
Calelli gdy nagle ktoś woła: "Panie Przemku"!
Sympatyczny starszy Pan, który wraz z żoną mieszka w Niemczech - poznaliśmy ich tutaj w zeszłym roku. Przyjechali specjalnie kibicować do Hiszpanii, no i na Oktoberfest (o tym później!:)) Dowiadujemy się, że jego żona ma na tablecie nasze zdjęcie przed roku. Zatyka nas, nie wiemy co mamy powiedzieć. To budujące że są na świecie tak mili i otwarci ludzie. Życzy nam szczęścia, mówi że będzie stał na trasie i żegnamy się serdecznie.
Sympatyczny starszy Pan, który wraz z żoną mieszka w Niemczech - poznaliśmy ich tutaj w zeszłym roku. Przyjechali specjalnie kibicować do Hiszpanii, no i na Oktoberfest (o tym później!:)) Dowiadujemy się, że jego żona ma na tablecie nasze zdjęcie przed roku. Zatyka nas, nie wiemy co mamy powiedzieć. To budujące że są na świecie tak mili i otwarci ludzie. Życzy nam szczęścia, mówi że będzie stał na trasie i żegnamy się serdecznie.
Carboloading w
pełni, ciągle coś jem i popijam elektrolity. Rower wstawiony, czuję się w
miarę zrelaksowany - dlatego lubię startować po raz drugi w tym samym miejscu -
łatwo wszystko ogarnąć, wiadomo co i jak. Jedyna niepewność to prognoza pogody
- jest ciepło ale nie aż tak jak rok temu. W dodatku na jutro może być bardzo
zmiennie włącznie z burzą. Zjadamy ostatni spaghetti wieczorem, małe piwko i
spać. Pierwszy raz śpię przed ironmanem jak dziecko - start dopiero o 8:00 a my
w tym roku do strefy zmian mamy 300 metrów. Śpię więc do 5:45, schodzę od razu
po wstaniu z łóźka na śniadanie i wracam na chwilę się jeszcze położyć. Idziemy z Sylwią na start koło 7:00,
sprawdzam rower, wkładam bidon z 18 żelami PowerBar, rozgrzewka w wodzie.
Jestem gotów.
Start kategorii PRO, słońce wschodzi, znów Highway to Hell i dreszcze. Rolling start - w tym roku ustawiam się ciut dalej, nie ma sensu żebym wchodził do wody jako jeden z pierwszych. Wbiegam gdzieś jako setny do wody, macham Sylwii. Zaczynamy! Plan jest jasny, trzeba się go tylko trzymać. Dopływam szybko do pierwszej boi i skręcam w stronę Barcelony, pod falę. Nie forsuję tempa, skupiam się na technice. Strasznie porozrzucało ludzi i nie bardzo jest za kim draftować. Po minięciu kilku boi kierunkowych zerkam na zegarek. Kurcze, jakoś wolno. Za jakiś czas patrzę ponownie - jakaś katastrofa. Do nawrotu na 2km docieram dopiero po 37 minutach! Jestem załamany, nie wiem o co chodzi, płynę mocno, wyprzedzam nawet, co się dzieję? Zanosi się na czas 1:15, najgorszy w historii. Po 2.5km już wiem o co chodzi - było pod prąd. W dodatku pod tak silny prąd, że w drodzę powrotnej pokonuję 1.7km w około 25 minut i wychodzę z wody z życiówką 1:03:32! Wow! Ależ z powrotem niosło, w dodatku perfekcyjnie nawigowałem - Garmin pokazał 3.793m!
Śniadanie dla zwodników w hotelu było już od 4:30 :) Ja pospałem jednak dłużej. |
Start kategorii PRO, słońce wschodzi, znów Highway to Hell i dreszcze. Rolling start - w tym roku ustawiam się ciut dalej, nie ma sensu żebym wchodził do wody jako jeden z pierwszych. Wbiegam gdzieś jako setny do wody, macham Sylwii. Zaczynamy! Plan jest jasny, trzeba się go tylko trzymać. Dopływam szybko do pierwszej boi i skręcam w stronę Barcelony, pod falę. Nie forsuję tempa, skupiam się na technice. Strasznie porozrzucało ludzi i nie bardzo jest za kim draftować. Po minięciu kilku boi kierunkowych zerkam na zegarek. Kurcze, jakoś wolno. Za jakiś czas patrzę ponownie - jakaś katastrofa. Do nawrotu na 2km docieram dopiero po 37 minutach! Jestem załamany, nie wiem o co chodzi, płynę mocno, wyprzedzam nawet, co się dzieję? Zanosi się na czas 1:15, najgorszy w historii. Po 2.5km już wiem o co chodzi - było pod prąd. W dodatku pod tak silny prąd, że w drodzę powrotnej pokonuję 1.7km w około 25 minut i wychodzę z wody z życiówką 1:03:32! Wow! Ależ z powrotem niosło, w dodatku perfekcyjnie nawigowałem - Garmin pokazał 3.793m!
Momentalnie wraca mi
humor, nie psuję mi go nawet upierdliwa szybka w moim kasku, która dwukrotnie
mi wypada w T1. Biorę rower, macham Sylwii i lecę. Po zeszłorocznych
doświadczeniach zainwestowałem w 2 koszyki na bidon Gorilla Cage - i dziurawy
odcinek przez Calelle przejeżdżam naprawdę szybko - w zeszłym roku trzymałem tu
bidony żeby nie wypadły. Nastawiam się, że pierwsza część pętli do nawrotu w
Montgat będzie pod wiatr i tak faktycznie jest - ale taki boczny. Jadę dość
konserwatywnie i średnia ponad 36km z pierwszych 40km bardzo mnie
satysfakcjonuje. Nawracam w stronę Calelli - i kolejne 40km pokonuję w
niespełna godzinę. Dużo przetasowań, trochę draftu ale jest nas kilku
zawodników których widzę od dłuższego czasu i na zmianę dyktujemy tempo. Nawrót
na rondzie w Calelli, średnia prędkość
to jak dotąd prawie 39kmh - niesamowite, zanosi się na kosmiczny czas.
Zawodników wokół nie ma już tak dużo, tworzy się około 8 osobowa grupka w
której jakimś cudem jest też 3 PROsów - startowali 20 minut przede mną. Dwóch
Rosjan i Słowak - Ci z Rosji posturą przypominają zapaśników lub bokserów ale
na pewno nie triathlonistów, w dodatku draftują na całego jadąc centralnie na
kole komu popadnie. W tym momencie podjeżdża do nas sędzina która zaczyna
jakieś głupie dyskusję z gościem który jechał tak uczciwie jak się da - zaczyna
się pyskówka, tempo spada. Ktoś próbuje wyprzedzić dyskutanta i dostaje kartkę,
w tym czasie "Prosi" jadą z tyłu na moim kole jak gdyby nigdy nic. Ta
kuriozalna sytuacja trwa prawie 15 kilometrów a my w tym czasie zamiast 38 kmh jedziemy między 30 a 33 i ciągle są jakieś kłótnie i gwizdki. W tym
czasie w drugą stronę mijają nas peletony po 100 osób ale to naszej sędziny nie
interesuję. W końcu znika, ja wrzucam 6-ty bieg i odjeżdżam - za mną tylko 2
innych gości.
Około 120km na jednym wielu rond wyprzedza mnie znajoma sylwetka:
Marcin Lipowski! Wołam za nim ale nie słyszy chyba. Jestem w szoku, Marcin
pływa sporo lepiej ode mnie, w ogóle jest w innej lidze niż ja - jeśli on
wyprzedza mnie dopiero na 120km to szykuję się naprawdę niezły czas. Kawałek
dalej wyprzedzam Olgę Kowalską, która ruszyła na trasę w PRO 15 minut
wcześniej. Życzymy sobie szczęścia, za chwilę nawrót w Montgat i znowu ogień z
wiatrem do Calelli. W Calelli po 145km mam średnią ponad 38kmh - to oznacza, że
rower wyjdzie niewiele ponad 4h40min, to jakiś absolutny kosmos. Jesteśmy cały
czas we trójkę odkąd oderwaliśmy się od mięśniaków z Rosji, ja na czele. Po
wyjeździe z Calelli jest dość konkretny podjazd, zrzucam na jeden z
najlżejszych biegów, dojeżdżam na szczyt wzniesienia - i wtedy się zaczęło.
Manetka przestała reagować, zaczyna się długi zjazd gdzie prędkości przekraczają 50km a ja mam do dyspozycji z tyłu tylko koronkę 21. Pedałowanie nie ma sensu, młynek kompletny - jadę więc tylko rozpędem i natychmiast wszyscy zaczynają mnie wyprzedzać. Nie wiem co się stało, linka jest napięta ale manetka obraca się bez oporu i nic się nie dzieje. Mam do przejechania jeszcze 33km a dodatkowo ten ostatni odcinek jest bardzo pofałdowany - to konkretne podjazdy i zjazdy i tutaj zmiana biegów jest kluczowa. Wlokę się, kręcę jak oszalały z kadencja 110 - w końcu dojeżdżam do technical tent. Panowie maja zlewkę, drę się że potrzebuję imbus 5mm, ruszają się jak muchy w smole. Myślałem, że może rozkręciła się tylko śruba ale nic z tego, wygląda na to że mechanizm w środku jest zmielony na dobre i kompletnie nic się nie da zrobić. To ostatni już nawrót, przede mną 16km z wiatrem do T2. Cały czas klikam manetką i w końcu udaję mi się zrzucić o jakieś 4 koronki w dół!
Manetka przestała reagować, zaczyna się długi zjazd gdzie prędkości przekraczają 50km a ja mam do dyspozycji z tyłu tylko koronkę 21. Pedałowanie nie ma sensu, młynek kompletny - jadę więc tylko rozpędem i natychmiast wszyscy zaczynają mnie wyprzedzać. Nie wiem co się stało, linka jest napięta ale manetka obraca się bez oporu i nic się nie dzieje. Mam do przejechania jeszcze 33km a dodatkowo ten ostatni odcinek jest bardzo pofałdowany - to konkretne podjazdy i zjazdy i tutaj zmiana biegów jest kluczowa. Wlokę się, kręcę jak oszalały z kadencja 110 - w końcu dojeżdżam do technical tent. Panowie maja zlewkę, drę się że potrzebuję imbus 5mm, ruszają się jak muchy w smole. Myślałem, że może rozkręciła się tylko śruba ale nic z tego, wygląda na to że mechanizm w środku jest zmielony na dobre i kompletnie nic się nie da zrobić. To ostatni już nawrót, przede mną 16km z wiatrem do T2. Cały czas klikam manetką i w końcu udaję mi się zrzucić o jakieś 4 koronki w dół!
Dzięki temu na płaskim
jadę ciut szybciej - ale problem polega na tym, że teraz to zdecydowanie za twardy
bieg na podjazdy. Zapiekam więc czworogłowe z najwyższym trudem wdrapując się
zwłaszcza na bardzo konkretny podjazd w Sant Pol de Mar. Jestem już prawie na
jego szczycie, gdy nagle ni z tego ni z owego spada mi jeszcze łańcuch.
Ubrudziłem się konkretnie zakładając go z powrotem na blat. Wreszcie ostatnia
górka za mną, lecę w dół do centrum Calelli. Kręcę bardzo delikatnie aby
rozluźnić nogi ale czuję że niestety zapiekłem je całkowicie - to będzie ciężki
bieg. Kończę rower w 4:50 - miało być tak pięknie a wyszło dokładnie tak samo
jak w zeszłym roku :/ (w istocie trasa w tym roku była poprawnie domierzona i
miała 4km więcej niż rok temu). Gość z Belgii z którym jechałem (skończył na 3
miejscu w mojej AG) wykręcił 4:43. Straciłem więc prawie 8 minut, byłby
fenomenalny czas - dokładnie tyle samo wykręcił Filip Przymusiński w kategorii
PRO. Tylko 50 osób pojechało rower szybciej niż 4:40. Moje nogi w T2 czują się
fatalnie - ale staram się myśleć pozytywnie. Jestem w T2 równo po 6h od startu
- dokładnie tak jak rok temu. Wystarczy więc "tylko" pobiec maraton
szybciej niż żenujące 3:53 rok temu!
Pogoda sprzyja - słońce zaszło za chmury,
nie ma upału, to jest naprawdę w zasięgu ręki. Po raz pierwszy dbam o to żeby
zacząć bieg bardzo konserwatywnie. Zawsze miałem problemy bo zaczynałem za
szybko, w tym roku zaczynam bardzo powoli nie przejmuje się tym co pokazuje mój
Garmin. Biegnę spokojnie swoim rytmem, wszyscy mnie wyprzedzają jednak na
pierwszych 5 km (pomimo przerwy na siusiu) tempo tylko nieznacznie przekracza
5min/km. Biegnąc uzupełniam kalorie na bufetach, czuję się bardzo
dobrze. Jeszcze na 15. km czuję się naprawdę świetnie - wystarczy utrzymać to w komfortowe tempo żeby
skończyć w 9 h 30! Niestety 2 kilometry później jakby ktoś włożył kij w
szprychy. Niby nic mi się nie dzieję, nic mnie nie boli, kryzysów
energetycznych brak ale jednak wlokę się jak żółw. Zaczynam iść na bufetach,
coraz częściej mam problem żeby wrócić do biegu, tracę rachubę czasu. Naprawdę
nie wiem gdzie i jak gubię tak wiele czasu.
Od 25km dociera do mnie że o
życiówce trzeba zapomnieć, dopada mnie frustracja - tyle przygotowań na nic.
Tempo dramatycznie wolne, próbuje coś z tym zrobić ale po prostu nie
potrafię. Około 32km zaczyna padać deszcz - najpierw lekko, żeby po chwili przejść
w potężną ulewę. Na ostatnim nawrocie i bufecie w Pineda del Mar wychodzi mi, że
jednak jakaś tam szansa na wymęczenie życiówki o parę sekund jest. Bardziej
jednak motywuję mnie to że dogania mnie Eugeniusz - o nie! Na to nie pozwole :)
Sorry Geniu :) Schłodzony deszczem jakoś napieram, moja prędkość nie rośnie ale też nie zwalniam na 2 kolejnych bufetach. Mam wrażenie że ostatnie 2km straszliwie
cisnę - dopiero później okazało się że biegłem raptem po 5'20". Dobiegam w
strugach deszczu do mety - 9h53min32sek. Poprawiam się o całe 88 sekund! Ale
najważniejsze że się poprawiam, to jakaś osłoda po przygodach na rowerze. Geniu
kończy parę minut później łamiąc 10h w drugim starcie. Brawo! Prysznic,
jedzenie, piwko i jeszcze więcej jedzenia. Ponieważ jest masę znajomych
strasznie długo mi schodzi w strefie finishera - aż w końcu Sylwia mnie pogania
bo wszyscy na mnie tylko czekają żeby pójść po rower i jeść.
W niedzielę po zawodach odbywało się referendum o niepodległość Katalonii. |
Po głowie ciągle
chodzi mi myśl, co by było gdyby nie ta awaria roweru? Jak bardzo odbiło się to
na biegu a na ile po prostu jestem słaby i zabrakło mi wytrzymałości? Mam
wrażenie że oprócz 8 minut straconych na samym rowerze pobiegłbym kilka minut
szybciej. Wydaje mi się że ok 9:40 było w zasięgu. No ale tego już się nie
dowiemy :) Na pewno też czas 9h53min przez jakiś czas zostanie moim najlepszym
wynikiem. Nie, nie kończę z Ironmanem - wręcz przeciwnie :) W tym roku nie
będzie tradycyjnych przemyśleń - raczej lista rzeczy które na pewno zmienię.
Jestem niezłym pływakiem i znów w tym sezonie się poprawiłem, naprawdę mocnym
rowerzystą i tu znowu wskoczyłem o poziom wyżej ale biegacz ze mnie żaden. Nawet jeśli moje wyniki w samym bieganiu są przyzwoite, to nie przekłada się to na bieganie w triathlonie.
Po 7 latach bycia
self-coached, co zresztą zawsze było powodem mojej dumy (bo dowiedziałem się
niesłychanie dużo o ludzkiej fizjologii, sobie samym, swoim ciele) przychodzi
czas żeby ktoś mi pomógł pójść do przodu. Czas na trenera. Wiem już dokładnie
kto to będzie, już 2 lata temu postanowiłem że jeśli kiedyś dojdę do ściany w
treningach to zaufam tej konkretnej osobie.
Czas też przestać
gonić życiówki. W 2018 roku "awansuję" do Age Grupy 40-44 i czas na
poważnie powalczyć o slota na Hawaje. Ale nie mogę tego robić na szybkich i
płaskich trasach bo one zupełnie nie pasują do mojego profilu. Dużo słabsi
kolarze na płaskich trasach wiozą się komfortowo w grupie a potem obiegają mnie
jak chcą. Moja szansa to ciężkie trasy, gdzie na rowerze każdy jest zdany na
siebie i nie ma zmiłuj. Dlatego w 2018 zobaczycie mnie na trasie chyba
najtrudniejszego Ironmana w Europie. Ale o tym wszystkim będzie można
przeczytać już za rok :)
IRONMAN BARCELONA 2017:
Swim - 1:03:39 (miejsce 380, tempo 1:40/100m)
T1 - 3:55
Bike - 4:51:41 (miejsce 162, tempo 37.5kmh, trasa 182km/1477m climb)
T2 - 2:22
Run - 3:51:55 (miejsce 516, tempo 5:29/km)
TOTAL - 9:53:32 (miejsce 235/ 53 w AG M35-39)
IRONMAN BARCELONA 2017:
Swim - 1:03:39 (miejsce 380, tempo 1:40/100m)
T1 - 3:55
Bike - 4:51:41 (miejsce 162, tempo 37.5kmh, trasa 182km/1477m climb)
T2 - 2:22
Run - 3:51:55 (miejsce 516, tempo 5:29/km)
TOTAL - 9:53:32 (miejsce 235/ 53 w AG M35-39)