Ponownie Kopenhaga: Ironman Copenhagen 2014

Minął rok, więc czas na kolejną relację z KMD Ironman Copenhagen - tradycyjnie już na prośbę Tomka P., który zadebiutuje tam w 2015 :) Taki już ze mnie blogger – jeden post na rok – ale wolę poświęcać czas na trening!
Plaża Amager:
Nauczony doświadczeniem zeszłego roku, do Kopenhagi lecimy tym razem w czwartek wieczorem. Leci z nami nasza najmłodsza pociecha, która urodziła się zaledwie 10 dni po zeszłorocznym Ironmanie – zobaczymy jak z nią będzie i czy da nam żyć. Niestety nie leci mój brat, którego rozłożył jakiś wirus żołądkowy L Ponownie przekonuję się do jednego z dwóch największych atutów Kopenhagi: prostej logistyki. 20:20 z Warszawy, o 21:30 lądujemy. Odbieramy bagaże, idziemy na metro – po 15 minutach jesteśmy w ścisłym centrum a po kolejnych 10 w hotelu. Polecam Wake-Up Copenhagen na Borgergade (są dwa hotele Wake-Up) – dwie gwiazdki, wszystko mający ale przede wszystkim genialna lokalizacja: do linii mety 700m! Zwłaszcza przy podróży z małym dzieckiem robi to różnicę.

Następnego dnia rano idziemy do biura zawodów (ok. 20 minutowy spacerek), zahaczając po drodze o targowisko i kilka zabytków. Wszystko odbywa się super sprawnie, jeszcze zakupy w IM store i idziemy zobaczyć Athlete’s Lounge – to nowość, w zeszłym roku tego nie było. Pakiet żywnościowy który dostaje z nóg nie ścina. Zimna, słaba pasta, muffin i woda mineralna, którą w dodatku Emilka w połowie wylewa, mocząc swoje spodnie i wszystko wokół. Rozmawiam z kilkoma Polakami, którzy debiutują tutaj – dzielę się wiedzą z zeszłego roku, po czym idziemy do Tivoli – oddalonego zaledwie o kilkaset metrów od Radhuspladsen, gdzie jest biuro zawodów i Expo.

Tivoli to skrzyżowanie wesołego miasteczka, z baśniowym parkiem Andersena plus masa knajpek. Mnie jakoś nie ciągnie na karuzele i kolejki, Emilka jest na to za mała, ale dla dzieci kilkuletnich i starszych to raj J My zadowalamy się placem zabaw dla maluchów, który jest naprawdę świetny no i zwiedzaniem parku. Ten jeden dodatkowy dzień od razu daje o sobie pozytywnie znać – można pochodzić po mieście i wszystko zorganizować ze spokojem. Z Tivoli udajemy się na lody, potem przechodzimy jeszcze starówkę wzdłuż i wszerz.



W sobotę plan jest taki aby chodzić tak mało jak to tylko możliwe – bo w zeszłym roku wyglądało to niestety odwrotnie. Po śniadaniu Sylwia z Emilką idą na spacer a ja skręcam rower i szykuję worki do stref zmian. Wyciągam rower z walizki i pierwsza skucha: kapeć z przodu. Szybko zmieniam dętkę a tu psssss…. Cholera, w pośpiechu spakowałem dętkę do załatania zamiast nowej – dodatkowo dziury są dwie, ewidentny snake a ja mam jedną łatkę. Nie chcę się pozbywać dętki zapasowej którą mam na start, ale boję się czy łatka wytrzyma. Dzwonię do Michała Podsiadłowskiego czy nie ma na zbyciu ale on też ma już tylko jedną. Dziurawa dętka z przodu jakoś trzyma powietrze, biorę rower i postanawiam jechać nim na expo po dodatkowe dętki. Cała wyprawa zajmuję mi raptem 20 minut bo to blisko, ale też w pełni uświadamia coś czego boję się najbardziej: o kurde jak wieje!

Pogoda odkąd przyjechaliśmy wygląda bardziej na październik niż sierpień. Jest 13 stopni, chodzimy w bluzach i kurtkach a wiatr wg. accuweather przekracza 60kmh w porywach. To nie wygląda różowo. Dodatkowo na zmianę świeci słońce i leje, prognoza zapowiada że niedziela będzie identyczna. Nieciekawie. No ale nic. Wracam z expo, kończę się pakować – ponieważ jestem bogatszy o zeszłoroczne doświadczenie, wszystkie przygotowania idą bardzo szybko. Emilka śpi sobie w ogrodach królewskich nieopodal (królewska drzemka J)– idę tam zmienić Sylwię, która idzie obejrzeć zmianę warty przed pałacem królewskim (takie wesołe ludziki w futrzastych czapach!) a ja kładę się na ławce i drzemię obok wózka Emilki. Perfekcyjny relaks przed zawodami, zwłaszcza ze akurat świeci słońce i w dwóch bluzach jest mi w miarę ciepło. Po południu jedziemy wstawić rower i worki T1/T2 na Amager Strand. Nad morzem już w ogóle wieje jak cholera i generalnie wygląda to tak sobie…

Tivoli:

Na koniec dnia pizza na wynos i tradycyjny browarek dla rozluźnienia. Dzień był bardzo przyjemny, bez napinki – tak jak to powinno wyglądać przed startem. Ok. godziny 21:30 idę spać. Śpi mi się całkiem nieźle, nie ma takiego stresu jak rok wcześniej – wiem że ukończę a dodatkowo wiem, że jestem przygotowany lepiej niż rok wcześniej. W pływaniu w tym roku zrobiłem życiówkę na każdym dystansie (Kuba Bielecki-dzięki!!! J), w bieganiu także - oprócz połówki bo żadnej nie biegłem. Jedynie rower jest trochę niewiadomą. Niby waty są wyższe ale nie wiem jak z wytrzymałością – co w porównaniu z silnym wiatrem sprawia, że mam obawy przed moją najsilniejszą dyscypliną.

Problem bierze się z tego, że o ile w pojedynczych dyscyplinach czasy miałem dobre to moje starty triathlonowe w tym sezonie były do d… W Sierakowie zrobiłem życiówkę na tej trasie ale z gorączka, w Piasecznie jakiś wirus żołądkowy a Poznań który miał być głównym sprawdzianem przed Kopenhagą musiałem odpuścić ze względu na wyjazd służbowy…Czułem więc że powinno być lepiej niż rok temu ale nie miałem żadnego punktu odniesienia jak ustawić tempo żeby je wytrzymać. Dodatkowo w debiucie nie robiłem sobie presji czasu – chciałem ukończyć. Ale teraz, na tej samej trasie, oczekiwania rosły. Miałem spore nadzieje na sub-10h, osłabiane myślami o pogodzie.


Pospałem całkiem nieźle do 4:45, śniadanie i wychodzę – sam, dziewczyny jeszcze śpią, mają dojechać na start o 7:35. Na rogu w Seven Eleven kupuję pierwszą od tygodnia kawę, mijam pijanych imprezowiczów którzy robią ze mną selfie, próbują przytulać (?), przybijają piątki (mieszkamy obok najbardziej imprezowej ulicy Kopenhagi, o 6 rano kluby pękają w szwach…) i idę do metra gdzie spotykam Drummera z rodziną. O 6:15 na Amager Strand jest bardzo zimno ale nie wieje co daję jakiś cień nadziei i właśnie wschodzi słońce. Kontrola opon w T1 nie napawa mnie optymizmem – przód tylko 7 atmosfer a wczoraj było 8.5atm. Szybka decyzja – zmieniam dętkę, nie będę ryzykować. Poprawiono liczbę toi toi i zamiast 40 minut jak rok temu, stoję w kolejce może 10. Ok. 7:15 robi się wreszcie trochę cieplej i to pomimo wiatru, który już konkretnie dmucha. Wkładam piankę, wrzucam biały worek z cywilnymi ciuchami do pojemnika i idę na start.



Bum. Czuję się z każdym sezonem pewniej w wodzie i ruszam praktycznie w czołówce mojej age grupy 35-39. Spodziewam się, ze wiele osób po mnie przepłynie ale przy pierwszej bojce po ok. 200m ku mojemu zdziwieniu jestem prawie w czołówce. Not bad. Kuba Bielecki kazał popłynąć życiówke, więc w tym roku nie płynę całkiem na luzie ale też uważam żeby nie przegiąć z tempem. Po ok. kilometrze zerkam przed siebie i widzę kilka osób idących po wodzie…WTF?? Zerkam raz jeszcze i widzę gości biegnących przede mną w wodzie do kolan. Tego w zeszłym roku nie było – prądy w lagunie Amager naniosły piasek i na dystansie ok 100m jest może 40cm głębokości więc też przechodzę do sprintu J Tego jeszcze nie było ale jest to zgodne z zasadami w triathlonie – jest dno, to można biec.

Pierwszy duży nawrót po ok 1.3km w 21minut – jest nieźle. Niestety już czuję że pianka obtarła mi szyję podobnie jak rok temu i to mimo nasmarowania się obficie wazeliną (finalnie wyszło to dużo gorzej niż w 2013 ale mam też nową piankę. Huub Archimedes jest fenomenalny ale też fenomenalnie mnie obtarł na szyi pomimo kilograma wazeliny– to ewidentnie kwestia słonej wody bo w jeziorze pływałem w nim kilka razy ponad godzinę bez żadnych problemów…). Ok drugiego kilometra w grupę w której płynę wpływa ponton ratownika – nie wiem co gościu robi ale jest to niepoważne. Rozbija nas na kilka stron i ja zostaję bliżej brzegu. Efekt jest taki że nie mam za kim płynąć, przede mną bardzo długa prosta, co gorsza pod słońce więc niewiele widzę.

Nie mam za kim draftować i płynę zakosami, w pewnym momencie znosi mnie na tyle blisko brzegu że widzę dno tuż pod sobą. Postanawiam znowu biec ale dno okazuję się kombinacją mułu i ostrych kamieni – momentalnie czuję że rozciąłem do krwi podeszwę stopy, więc skręcam w stronę środka akwenu aby płynąć dalej. Przepływam pod mostem z napisem 2700m i wpływam w wąski kanał – w zeszłym roku było tu trochę ciaśniej ale w tym jest tu totalny tłok, pralka większa niż na starcie zwłaszcza na nawrocie. Gdzieś tutaj stoją dziewczyny ale jest tu kilkaset osób i na pewno ich nie zobaczę, zwłaszcza że próbuje wyprzedzić tłumek przede mną. To nie jest płynne pływanie – szarpanie raczej. W pewnym momencie mam wrażenie że mój czas będzie gorszy niż rok wcześniej – tego dnia liczenie minut nie okaże się moją mocną stroną ale o tym później. Przebijam się przez tłum i rura do T1.

Wychodzę – 1:06:00 a więc 4 minuty urwane, średnio 1'44" na 100m. Nie jest źle ale wiem że nawigowałem słabo i ponad 1.5km płynąłem sam zamiast w czyichś nogach – powinno być zdecydowanie poniżej 1:05. Błyskawicznie ściągam w biegu piankę, zgarniam niebieski worek i biegnę do namiotu a tu zong! Nie chodzi nawet o to że nie ma gdzie usiąść – wąski namiot staje się wąskim gardłem i nie da się przez niego zwyczajnie przebiec – przeciskam się jak w metrze ale prawie minuta ucieka zanim docieram na drugą stronę. Po drodze gubię okularki, ale nie ma sensu w tym tłumie ich szukać. Rozbijam „obóz” gdzieś po drugiej stronie i zaczynam się ubierać – decyzja w tej temperaturze to kamizelka i rękawki. Te ostatnie kosztują mnie masę czasu – włożenie ciasnych rękawków z flisowym wnętrzem to istna mordęga przy mokrych rękach. Ciągle zbieram doświadczenia  - to są drobiazgi które kosztują czas – podbiegam jeszcze do toitoia a tu oczywiście kolejka. Gubię kolejną minutę. W zeszłym roku miałem jeden z najlepszych czasów w T1, w tym jestem ok. 1000 pozycji i zajmuję mi to ponad 6 minut. Organizacyjnie to największa porażka w tej edycji jak się później okaże.



Wybiegam, na zakręcie macham do Sylwii i Emilki i skręcam w stronę Kopenhagi. Wieje dość mocno ale z boku, od razu zaczynam wyprzedzać na potęgę. Pierwsze 15km to kręta trasa bo trzeba wyjechać z miasta ale średnia prawie 37km/h. Dopiero na 15km zaczyna się prosta droga i wtedy dopiero patrzę na moc – średnio 208W czyli o wiele za dużo niż powinno być w tym miejscu (uwaga – mój Power Tap z jakiegoś powodu zaniża moc o jakieś 25-30W – ale nie miałem czasu się tym zająć i posłać go do serwisu – bierzcie na to poprawkę patrząc na moje watty). Zaczynam więc jechać delikatniej, chce aby na 90km moc średnia wyniosła ok. 190W. Wieje dość mocno ale bez tragedii – na 50km mam średnią 35.5km/h.

Skręcam w głąb lądu na zachód – to najgorsze 25km każdej pętli – ciasno, wąsko, kręto i cały czas góra-dół. W zeszłym roku ten odcinek zabijał mnie psychicznie ale w tym roku wiem czego się spodziewać plus zadziwiająco przypomina to drogi Warmii gdzie spędzałem tydzień wcześniej wakacje nabijając setki kilometrów – więc jakoś się jedzie. Dodatkowo wiatr na początku wieje bardzo mocno w twarz i prędkość spada do 30km/h ale potem bardzo się zmienia i jakoś daje się jechać. W końcu dojeżdżam do dwupasmówki która prowadzi nas z powrotem do Kopenhagi – i jest dobra wiadomość – miało tu wiać w twarz a jest boczny ale z tyłu! No to ogień, rozkręcam się do 40km/h i za wyjątkiem podjazdów których jest tu sporo jadę cały czas ponad 40kmh. Średnia z 34.5 zaczyna znów rosnąć, wjeżdżam na drugie kółko i na 105km melduję się już po 2 godzinach i 51 minutach! W dodatku czuję się naprawdę nieźle, zwłaszcza dużo lepiej niż w 2013 czują się moje plecy – 95% czasu jadę w pozycji aero i jest OK.

Moje myśli zajmuje głównie odżywianie. Jest chłodno, na pierwszym kółku wręcz za zimno co zwiększa zużycie paliwa i mój organizm domaga się większych ilości stałych pokarmów. Wzorem ubiegłego roku mam ze sobą 7 x Enervitene plus Cliff Bara – to rok temu wystarczyło ale było o wiele cieplej. Teraz jestem cały czas głodny, z bufetów zjadam 2 kolejne batony, 3 banany i 2 kolejne żele. Dużo tego, to chyba mi nie wyjdzie na dobre na biegu… Ale jeść trzeba, nie ma wyjścia – będę się martwił później. Ok. 120km wyprzedza mnie Drummer – nadrobił już do mnie 20 minut więc idzie na świetny czas! Go Michał i znowu zostaje sam – a raczej dalej wyprzedzam bo ludzi jest dużo. Podobnie jak rok temu niema jednak draftu – w każdym razie nie ma przegięć jak choćby na HTG…

Czuję się naprawdę dobrze i wychodzi mi że mam szansę na świetny czas roweru: ok. 5:00-5:03 – ale musi wiać z tego samego kierunku. Mniej więcej w tym miejscu szacowany czas trasy który dostępny jest online pokazuje czas 9:50, o czym dowiem się po wyścigu. Oczywiście wiatr się zmienia i średnia prędkość ani drgnie, wieje praktycznie w twarz. Trudno – dopiero ostatnie 10km przez przedmieścia Kopenhagi jest bardziej osłonięte i tam prędkość wzrasta do 37km/h. Finalnie kończę rower w 5:11 i z uczuciem ulgi oddaje go wolontariuszowi w T2. Średnia ze 180 kilometrów to 34.7km/h, liczyłem na trochę więcej ale przy takim wietrze i na pagórkowatej trasie było o to ciężko. Szybko wkładam buty, daszek, siusiu i na trasę J Ulga po zejściu z roweru jest na tyle duża że frunę. GPS pokazuje 4:30min/km ale nie chce mi się w to wierzyć, dopiero mijając tabliczkę 3km w czasie 13:50 orientuję się że faktycznie biegnę za szybko. Zwalniam do 5:00min/km, które wydaje mi się na razie bardzo komfortowe i zaczynam szukać dziewczyn na trasie. Niestety ok. 6km lekka kolka która dokuczała mi od T2 przechodzi w regularny ból brzucha, zbiegam więc pierwszy raz do toitoia :-/ Średnia trochę spada, tracę ze 2 minuty ale na 13km nadal idę na czas maratonu 3:32 – co prawda leje teraz jak z cebra i kibice zniknęli z trasy ale nie narzekam. Niestety ból brzucha wraca i tracę kolejne minuty. Wydaje mi się że toi toi się chwieje ale po chwili zdaje sobie sprawę że to mi się kreci w głowie. Nie wygląda to dobrze, jeszcze 28km do mety… W dodatku urywam niechcący numer startowy, który na silnym wietrze fruwa we wszystkie strony – do końca biegu będę go poprawiał i przytrzymywał żeby nie zaliczyć DSQ za brak numeru. Zjadam natychmiast 2 żele, kilka krakersów i popijam colą – mało jadłem od końca roweru przez ból brzucha ale organizm domaga się cukru, w końcu jestem już 8h na trasie. Jedzenie z roweru cały ciąży mi w żołądku, z drugiej strony muszę jeść więc postanawiam zrobić coś czego nigdy nie stosowałem i czym generalnie gardzę czyli galloway. Każdy bufet idę, nogi czują się dobrze ale chodzi o to aby nie trząść choć przez chwilę żołądkiem.


Mała kibicka na deszczu :-) :



Na każdej pętli 2 razy mijam Sylwię i Emilkę, które dzielnie dopingują pomimo deszczu, to dodaję mi motywacji bo na drugim okrążeniu nie jest ona zbyt wysoka. Na szczęście żołądek stopniowo się uspokaja, jest coraz lepiej – wracam do normalnego rytmu czyli na przemian na kolejnych bufetach albo żel i woda albo krakers z colą. Pomimo że są rozmoknięte od deszczu to słone krakersy są miłą odmianą po całym tym cukrze. Cały czas przeliczam w głowie teoretyczny czas ukończenia – wychodzi mi około 10:27, czyli 10 minut lepiej niż rok temu, szału nie ma. Naprawdę po to trenowałem przez okrągły rok żeby urwać marne 10 minut? Na początku ostatniej pętli czuję się naprawdę dobrze, wraca energia i nogi ok – wcześniej trochę łapały mnie skurczę ale teraz jest bardzo dobrze, zupełnie jakbym nie miał w nogach 216km które zostały już za mną. Wyszło słońce i tysiące kibiców wróciły na trasę, fajnie bo jest sporo Polaków którzy dopingują każdego rodaka, także mnie – to naprawdę pomaga! Trzymam jednak cały czas ok 5:20-5:25/km bo mam wrażenie że i tak już żadnego wielkiego czasu nie wykręcę, nastawiam się po prostu na ukończenie. Przybijam piątkę Sylwii, lecę po ostatnią fioletową frotkę oznaczającą że jestem na ostatniej pętli.

Przełączam coś w moim Suunto, patrzę na całkowity czas, tętno i nagle….wracam znowu do całkowitego czasu. Coś mnie tknęło – jakim cudem minęło dopiero 9 godzin i 53 minuty od startu??? Wcześniej patrzyłem tylko na czas biegu i ewidentnie na zmęczeniu coś mi się totalnie pomieszało. 9:53 a ja mam 4km do mety a to oznacza…że schodzę poniżej 10:15, trzeba tylko podkręcić tempo! Jaki ja jestem durny! Dlaczego nie zorientowałem się wcześniej??? Włączam wrotki, zaczynam cisnąć tak, że wyprzedzam absolutnie każdego na mojej drodze, biegnę chwilami nawet po 4:20min/km. Na 40km to wariackie tempo daje się we znaki, w głowie mam jedną myśl, „pain is temporary, pride is forever”. Na nawrocie przy Nyhavn (piękny kanał i zagłębie knajpek) gdzie stoi olbrzymi tłum stała para z Polski która dopingowała mnie na każdym kółku – chce im teraz podziękować i wypatruję ich – nagle spod ziemi wyrasta Sylwia i Emi które krzyczą żebym cisnął na maksa (to znaczy Sylwia krzyczy, bo Emilka gaworzy i uśmiecha się szeroko do innych J) – zapominam o bólu i znowu podkręcam tempo.

Finalnie okazało się ze na ostatnich 2km miałem tempo jak zawodnicy Pro i zmieściłem się w pierwszej setce czasów na tym odcinku J Wbiegam na ostatnią prostą która ma ok. 500m, gęba mi się śmieje, wyprzedzam totalnie każdego. Nawrót na metę, jest jeszcze jakiś gość przede mną który się wlecze, jego też wytnę! Słyszę: „Przemyslaw Szuder, You are an Ironman” i jeszcze głośne Up,up, up - gość widzi jakie mam tempo i zachęca do ostatniego wysiłku. Meta, medal, mega radocha że to już koniec ale w sumie tak naprawdę z czasu też. 10:13:19 – 25 minut urwane z życiówki w dodatku przy zdecydowanie gorszych warunkach (wiatr, temperatura) jak i problemach żywieniowych. Idę się przebrać, jestem strasznie głodny ale jedzenie na mecie jest naprawdę słabe w tym roku – zjadam kilka kęsów zimnej kiełbasy z grilla która smakuje obrzydliwie, trochę zimnej pasty i znowu zaczyna mnie tak boleć brzuch że odechciewa mi się jeść. Odbieram koszulkę finishera, szukam Michała który kończył chwilę wcześniej ale nie mogę go znaleźć więc idę na spotkanie dziewczyn. Jeszcze tylko odebrać rower, do pizzerii po pizzę na wynos i można zalec na dobre.





Nie złamałem 10 godzin ale jestem z siebie zadowolony. Wiem, że było to w zasięgu – pobiegłem maraton w 3:45 ale po drodze sporo minut pogubiłem – idąc, w toalecie ale też nie biegnąc mocniej bo myślałem że i tak będę bardzo daleko od 10h. Myślę, że przy pomyślnych wiatrach stać mnie na maraton w ok. 3:35-3:37, przy bezwietrznej pogodzie na rowerze spokojnie z 5 minut bym zyskał, tylko tyle potrzeba było do 9:59 J Ale nie ma co gdybać – nie złamałem czyli nie byłem gotowy. I tak uważam że biorąc pod uwagę objętość mojego treningu (średnio 7h tygodniowo, wykres pokazuję zrzut z Endomondo za ostatnie 12 miesięcy) to mam naprawdę znakomity czas, miejsce 377 na ponad 2300 ludzi też wstydu nie przynosi! Myślę, że udało mi się wypracować naprawdę świetny program treningowy oparty o niską objętość i wysoką intensywność, który przynosi efekty i co najważniejszy jest dopasowany do mojego nieprzewidywalnego kalendarza w pracy.

Nadal widzę też że są rezerwy, wrzesień będzie miesiącem odpoczynku a potem zaczynamy przygotowania do sezonu 2015 J Odpuszczam w nim jednak definitywnie długi dystans i skupię się na dobrym wyniku w połówce, idealnie poniżej 4:30.

Na pewno będzie sporo zmian w tym jak trenuję, przede wszystkim zima oznacza siłownie. Badania wydolnościowe które robiłem pokazały że niewiele już zyskam jeżeli chodzi o wydolność (VO2max ponad 60ml/kg/min i wentylacja płuc na kosmicznie wysokim poziomie 188 L/min) natomiast siła pozostawia baaardzo dużo do życzenia. W kwietniu było już za późno aby włączyć trening siłowy ale teraz zrobię to na pewno. Na pewno chciałbym też poprawić technikę biegu bo mimo tego że od dawna biegam ze śródstopia to biegam jak słoń - na bieżni mechanicznej łupię straszliwie. To powoduje że mój trening biegowy nie jest idealny bo często bolą mnie kolana czy stopy i nie mogę trenować na 100% możliwości. Jest też potencjał w aerodynamice – świetnie zniosłem 5h w pozycji aero i czas powtórzyć fitting i obniżyć przód o ok. 1cm. Na pewno nie popełnię też błędu jakim był maraton wiosną. Wydawało mi się to świetnym pomysłem jako część przygotowań do Ironmana, na tydzień przed Orlenem wertując po raz setny którąś z książek Friela znalazłem info że to bardzo głupi pomysł po przez 4 tygodnie po maratonie organizm dochodzi do siebie co oznacza suboptymalne treningi w trakcie tego okresu i istotnie rozwala cykl przygotowań. Ale oczywiście pobiegłem, w dodatku kozacki atak na 3:0x skończył się mega kryzysem i czasem 3:19...



Dostałem od Was sporo pytań o to jak się czułem bezpośrednio po zawodach. Generalnie nie jest tak źle jak może się wydawać bo i intensywność w Ironmanie nie jest aż tak wysoka. Średnie obciążenie to ok. 80% HR Max co przekłada się na to że jest oczywiście ogólne bardzo duże znużenie ale funkcjonuje się normalnie - w tym roku mocniej bolały mnie tylko kolana. Po 2 dniach byłem już na rowerze, po 3 zrobiłem luźne 10km biegu w tempie 5:00. Jest za to potworne ssanie: spaliłem 6000 kalorii i przez kolejne 3 dni jem coś właściwie co 20-30 minut, organizm domaga się tego.

Na koniec tradycyjne podziękowania dla internetowych kibiców, moja strona facebookowa rozgrzała się do czerwoności. Kris - dzięki za super relacje online :) No i przede wszystkim podziękowania dla Sylwii za to że dopingowała na miejscu ale przede wszystkim za to że ogarnia sama poranny domowy rozgardiasz kiedy ja codziennie rano jestem na treningu!!!

Finalne czasy:
3.8km swim - 1:06:33 (miejsce 616)
T1 - 6:57 (miejsce 940) 
180km bike - 5:11:12 (miejsce 473)
T2 - 3:25 (miejsce 512)
42.2km run - 3:45:14 (miejsce 494)

IRONMAN 226km - 10:13:19 (miejsce 372)

Ukończyło 2363 zawodników i zawodniczek, wystartowało ok. 2850 osób.

Ironman Barcelona 2017 - do dwóch razy sztuka

Zima i wiosna minęła na przygotowaniach do maratonu w Rotterdamie. Jak było można zresztą przeczytać w poprzednim poście. Finalny wniosek...