Irondebiut: Ironman Copenhagen 2013 - relacja

Tomek chciał żeby było minimum 1000 znaków więc musiałem założyć jakieś miejsce w sieci :-) Wyszło sporo więcej :)

Poniżej trochę chaotycznie i na gorąco napisane moje wrażenia z debiutu na dystansie Ironman:
Do Kopenhagi przybyliśmy w piątek wieczorem zatrzymując się u mojego kolegi Jimmie'go co pozwoliło parę denarów zaoszczędzić:)  Pomimo podjęcia wieczorem próby odebrania pakietu startowego, pocałowałem klamkę w biurze zawodów i nie udało się odebrać numerów tego dnia. Efekt był taki że następnego dnia zdecydowanie za dużo chodziliśmy - biuro zawodów, expo (mam teraz sporo ciuchów z M Dot logo:), jedzenie, powrót do domu, jazda przez pół miasta na Amager Strand aby zrobić bike check-in a na koniec bezskuteczne poszukiwanie sensownej pizzerii.

Logistyka na długim dystansie jest jeszcze bardzie skomplikowana niż zwykle bo na dużych eventach IM nie rozkłada się rzeczy w transition zones tylko pakuje je w 3 worki: niebieski BIKE, czerwony RUN i biały AFTER RACE. Dodatkowo miało padać i nie bardzo było wiadomo jak się ubrać na rower. A do tego był to mój debiut więc sporo czasu zajęło mi 100x sprawdzenie czy mam wszystko.
Wieczorem przed startem chciałem koniecznie znaleźć jakąś włoską knajpę. Jak się okazuje, Duńczycy chyba pizzy nie lubią i przedstartową kolacją był...MacWrap Grilled Chicken + duże frytki + Sprite na koniec poprawiony MacFlurry o smaku lodów Magnum. Generalnie zdrowo nie jest ale carbo i kalorie się przyjmuje no i nie jest to zbyt ciężko strawne :) Strategia sprawdzona wcześniej w wyścigach MTB więc działała. Na koniec browarek dla rozluźnienia i o 21:00 spać.

Niestety bardzo bolały mnie nogi po całym dniu łażenia, ale udało się trochę rozciągnąć, poleżałem z nogami do góry i poczułem się lepiej. W nocy spałem bardzo słabo, nerwy trochę dawały się we znaki. I tak pobudka była o 04:45 więc rano byłem półżywy z niewyspania. Warto przyjechać w czwartek aby mieć jeden dzień więcej na ogarnięcie logistyki ale ja z różnych względów nie mogłem.

4:45. Budzik, bułka z szynką i serem, dwie kromki z nutellą i pierwsza od 7 dni KAWA!! Smakowała bosko, zrobiłem sobie 7 dni karencji od kofeiny żeby efekt był lepszy w dniu startu :)
Potem mnóstwo wazeliny na miejsca wrażliwe :), strój startowy, na wierzch cywilne ciuchy i do metra. O 5:40 w metrze był ścisk na maksa, na kolejnych stacjach dosiadający zawodnicy już się nie mieścili i musieli czekać na kolejne pociągi.
Z metra cała banda szła na plażę: wielki tłum ale raczej cicho, czuć nerwy i skupienie, ponad 40% zawodników tak jak ja debiutowało na pełnym Ironmanie. Organizacja super, ale rano trafia się jedyna wtopa - na 2600 osób jest 8 (osiem) ToiToiów... Na szczęście ustawiłem się dość wcześnie i już po 30 minutach byłem lżejszy ale Ci na końcu mieli przechlapane.

Moja Age Group M35-39 jako najliczniejsza startowała prawie na początku - zaraz po Pro i kobietach o 7:15. Ludzi tak dużo że kolejne age grupy ruszały na trasę pływacką aż do 8:30. To powoduję że na trasie jest chaos bo nie wiesz z kim konkurujesz i wszystko to bardzo się miesza ale chyba nie da się tego inaczej rozwiązać przy tej ilości zawodników. Zresztą nie byłem specjalnie nastawiony na rywalizację z innymi.

Pływanie w sztucznej lagunie Bałtyku - Amager Strand. Na szczęście fale nie są tragiczne ale i tak są bo od rana bardzo mocno wieje. Start! Pralka na maksa, 350 osób wbiega do wody i jest ostro bo tu już nie ma przypadkowych ludzi i wszyscy są dobrymi pływakami. Po 400m trochę jest luźniej i skupiam się na technice i rytmie. Super płynie się w morzu - piękna przejrzysta woda powoduje że wszystko widać, dużo łatwej draftować i nawigować, więc łapię się kogo popadnie i to z sukcesami.

Płyniemy pod 3 mostami dla pieszych na których jest oznaczenie dystansu - to tez bardzo pomaga. Pierwszy km bardzo spokojnie w 19'30", to też efekt straty czasu w wyniku przepychanek na starcie. Potem w miare rozluźnienia stawki płynie się coraz lepiej, mimo że w ogóle nie cisnę, płynę bardzo na luzie. Zaczynam doganiać kobiety, więc znowu trochę kocioł ale po 2km czas to 37'30", a więc bardzo fajnie. Znowu rozluźnienie stawki, więc znów szybciej, po chwili wyprzedza mnie pierwszy zawodnik z M30-34 które startowało 10minut po nas - jakby motorowa łódź mnie przeganiała, gość popłynął 3.8km w 46 minut, szybciej niż wszyscy PRO!

Na 2700m widzę że będzie ekstra czas więc szukam wzrokiem mojego brata, który miał gdzieś tam stać na ostatnim moście. Nagle słyszę wołanie 'Przemo!' i widzę Krisa który jakoś mnie wypatrzył w tym tłumię i pstryknął super serię zdjęć.



Ostatni kilometr cisnę ile wlezie bo czuję się dobrze i lekko. Jedynie strasznie piecze mnie szyja i teraz już wiem że tam też trzeba się smarować wazeliną- zwłaszcza jeśli pływanie jest w słonej wodzie. Wczoraj na lotnisku debiutantów poznawałem po krwawych strupach na szyi takich jak mój :) Coś co na 1/2 IM nie jest problemem tu zaczyna dawać się we znaki! Finalna boja, draft na nogach szybkich zawodników z M30 do brzegu i wychodzę: 1:10:04!!! Un...fucking...believable! Na Inflanckiej 3.8k pływałem w 1:14h i byłem półżywy a tutaj czuję się jak po 400m rozgrzewki i taki czas! Mój rekord na 1/2 na zawodach to 35:00 w Poznaniu więc tutaj zrobiłem po prostu 2x35min! Wreszcie poprawiłem nawigację ale też kwestia słonej wody i przede wszystkim chyba efektywnego draftu zrobiła swoje.

Błyskawicznie znajduje swój worek, T1 w ekspresowym czasie (178czas/2000 osób) i jadę! Naprawdę fascynuję mnie co można robić w T1 przez 8, 10 czy 15 minut tak jak wiele osób!? Mijam Krisa stojącego dalej na tym samym moście i skręcam w stronę centrum Kopenhagi. Przez najbliższe 40km wiatr będzie dość mocny ale w plecy :) Średnia 36.5km/h o której pisał Tomek wykręcam tak jakby była to jazda po bułki. Średnia moc to jedynie 165Watt w pierwszej godzinie, założenie było na 180W, więc rezerwy są. Ale trzeba je trzymać na drugie 45km pętli - podjazdy i czołowy wiatr czekają.

Skręcamy - wieje ale nie ma tragedii, trzymam 35km/h bez problemu przy 180W, niestety dużo zakrętów obniża średnią do ok 33km/h. Ciągle góra/dół - na profilu wyglądało to niewinnie a w praktyce daje się we znaki i jak się okaże na całej trasie te mikrofałdki dają znaczące +2000m podjazdów w pionie. Pierwsze 2h na rowerze to prawie 70km za mną a jechałem na pół gwizdka - i tak miało być - najgorszym błędem na IM to za szybko zacząć rower! Gdzieś przeczytałem że pierwsze 3h IM ma być na całkowitym luzie - więc jadę, rozglądam się, uśmiecham do tłumów kibiców - generalnie taka wycieczka. Co 25 minut wciągam Enervitene lub pół banana. Plus 750ml izo na godzinę. W sumie nuda :)

Kończę pierwszą pętle, spotykam brata i znów na północ z wiatrem - ale niestety - wiatr nie dość że coraz mocniejszy to jeszcze zmienia kierunek, cisnę już ponad 200W a średnia tylko ok. 36 km/h. W dodatku zaczynają tak mnie boleć plecy i tyłek że każdy pretekst wykorzystuje aby podnieść się na chwilę z lemondki plus każdy podjazd cisnę na stojąco aby rozprostować plecy i nogi. Zaczyna padać i chmury wyglądają burzowo - wieje już tak mocno że po skręcie w głąb lądu (trasa przez 35km prowadzi brzegiem morza) ledwo utrzymuje 30kmh. Not good. Ale wokół mnie wszyscy zaczynają cierpieć - co chwila wyprzedzam gościa w stroju Katushy a za chwilę on wyprzedza mnie i tak w kółko.

Doganiają mnie kolejne grupki ale chamskiego draftingu nie ma (w triathlonie na dystansach długich drafting czyli jazda na kole innego zawodnika jest zabroniona. Należy utrzymywać min. 12 metrów odstępu od poprzedniego roweru). Podobno za mną było gorzej ale ja nie widziałem przegięć, w dodatku race marshalls są wszędzie - mają numery na kamizelkach - widziałem nawet numer 90! Męka spowodowana wiatrem, ciągłymi podjazdami, deszczem i zaj....ym bólem pleców trwa ok. 45 minut po czym wyjeżdżamy na drogę ekspresową prowadzącą z powrotem do Kopenhagi. 30km to go!

Pada coraz mocniej ale nie wieje już w twarz, podmuchy są tak mocne że zaczyna być niebezpiecznie - prędkości na zjazdach dochodzą do 60kmh a ja mam pełne koło z tyłu i rzuca mną jak jasna cholera. Mijam największy podjazd w Holte, który widać na drugim zdjęciu poniżej (70m npm) gdzie stoją tysiące osób, gra DJ, i jest fiesta jak na TdF! Stamtąd już cały czas w dól na poziom morza. Jeszcze 2km bruku w centrum Lyngby (gdzie również są setki kibiców!!!) W ogóle doping jest niesamowity - ludzie powystawiali stoliki, kanapy...., piją piwo, kibicują, śpiewają. Mijam transparenty typu: 'Push Hard Motherfuckers' albo 'Caution - Athletes in Pain' czy też 'Kona - this way' :-) Jeszcze nie wiem co się będzie działo na biegu!



Zjazdy są szybkie, jadę cały czas ponad 45km/h więc nie dokręcam oszczędzając nogi na bieg. Ponieważ cały czas obciążenie jest względnie niskie staram się zająć głowę myśleniem o tym i o owym. Jak podjazd wydaje mi się długi myśle o ludziach którzy startują w IM Nicea - 2700m podjazdów na rowerze...nie narzekaj, myślę sobie. Około 120km kalkulacje mojego czasu zaczynają sugerować że mam szanse na wynik z 10h na początku. Szybko odsuwam ta myśl od siebie bo maraton wydaje mi się nierealny po 180km na rowerze mimo że wiem że mnie to czeka. Na szczęście przestają mnie wreszcie boleć plecy, składam się na dobre w pozycję aero i cisnę mocno. Łapię kilkuosobową grupkę (oczywiście zachowując regulaminowy dystans) i razem jedziemy ostatnie 15km do mety - w Kopenhadze jest już bardzo kręto i niebezpiecznie - padało już bardzo mocno i na pasach jest mega ślisko! Wolontariusze z daleka machają że mamy zwalniać do zera a na każdym skrzyżowaniu ktoś zbiera się z asfaltu po glebie. Średnia na ostatnich 10km ok 35km/h co przy tych wszystkich zakrętach i wietrze oznacza duszenie ponad 40 na prostych...

Wpadamy grupą do T2. Tu znowu inaczej - od razu za linią zabierają Ci rower i obsługa gdzieś tam go odstawia - biegnę do namiotu, natychmiast wolontariusze podają mi mój worek z numerem 299. Szybko wrzucam tam kask, wkładam buty, daszek i wybiegam...do ToiToia :) Siusiu i lecimy :) Założyłem moc 180 Watt. Wyszło 179. Perfect pacing! 5:19:48 - dobry czas ale na pewno trasa przejechana z dużymi rezerwami. Dokładnie tak miało być.

Wybiegam na pierwszą z czterech rund. Nogi zadziwiająco świeże. Niestety mój cholerny zegarek postanawia się zawiesić i nie mam pojęcia jak szybko biegnę, jaki jest mój czas, po prostu nic. Widzę tylko tętno. Na 2km stoi Jimmy, kumpel u którego mieszkamy - przekrzykuje tysiące kibiców - podobno wyglądam świeżo i mam cisnąć :) Ale ja wiem lepiej - 40km to go - spokojnie. Wszyscy mnie wyprzedzają ale nie przejmuję się. Nastawiam się na maraton w okolicach 4h, więc nie ma się gdzie śpieszyć, trzeba to po prostu przetrwać.

Moje tempo na oko to ok. 5:45km/min. Tylko dlaczego na 3km jestem po 15 minutach a na 6km po 30min? Czytałem na forach że trasa jest trochę za krótka - to musi być to, tłumaczę sobie. Tętno 152, super samopoczucie ale coś mi tu nie pasuje. Jakiś Duńczyk mnie wyprzedza...what's your pace? rzucam. Odpowiada - very slow, 5:00/km. I pobiegł czyli na oko moje tempo ok. Tylko czemu pierwszą dychę robię w 50minut...no ale nic lecimy dalej.

Jimmy nadal twierdzi że wyglądam dobrze ale moje nogi zaczynają twierdzić inaczej. Niedobrze, to dopiero 12-sty kilometr a tu już tak ciężko? Trochę boli mnie brzuch i łapie kolka ale i tak postanawiam wziąć Shlehę. 1000mg tauryny i 400mg kofeiny to coś jak 5 red bulli, powaliłoby słonia:) Najpierw jest mi niedobrze ale kilometr dalej po prostu lecę! To znaczy człapię raczej po 5:30km/min bo zorientowałem się że trasa nie jest za krótka i muszę biec wolniej po prostu, ale czuję się super, właściwie zero zmęczenia i co najważniejsze wróciła świeżość w nogach!





Do 32km jest naprawdę OK, jestem zaskoczony jak łatwo i dobrze się biegnie mimo że tempo trzymam naprawdę niskie i sam siebie hamuję. Już od 15-stego kilometra wyliczenia wskazują mi że 10h48min jest realne ale odsuwam te myśli od siebie. Boje się ściany i tego że wokół mnie więcej ludzi już idzie niż biegnie!!! Jak przejdę do marszu to będzie po mnie. Wkurzają mnie ludzi na bufetach bo tylko ja biegnę i jest problemem ominąć idących, kurczę odsuńcie się! Jimmy i Kris dopingują mnie ile wlezie a razem z nimi 200.000 ludzi. To co się dzieje to jakiś kosmos - pod jednym z mostów jest taki kocioł że można ogłuchnąć ale to dodaje sił! Nie to co w Polsce gdzie dopingują Cię krowy na polach - w ciszy rzecz jasna...

Nogi są coraz cięższe ale ściana nie nadchodzi - każda trudność trasy uderza jednak na ostatniej pętli z poczwórną mocą - kilometr po fatalnym bruku ale przede wszystkim 7 krótkich ale brutalnych podbiegów na przestrzeni 2 kilometrów na końcu pętli. Tempo słabnie chwilami do 6:15km/min ale nawet na 5 sekund nie przechodzę do marszu. Odbieram ostatnią frotkę w kolorze czarnym, dziękuję wolontariuszom i ruszam w ostatnie 3km.

Widzę że czas będzie kosmiczny ale też że na pewno nie zejdę poniżej 10:30 więc się specjalnie nie śpieszę. Jakieś 2 Polki wołają że dobrze wyglądam, myślałem że tak ogólnie :) ale im chodzi o to że jak na ostatnie kółko Ironmana to nieźle. Ale generalnie zagrzewają do walki. Stopniowo przyspieszam - nie znam swojego czasu samego biegu bo na pewno urwałbym te 12sek o które finalnie przekroczyłem 4h! Na ostatnim kilometrze wyprzedzam większość osób z czarnymi frotkami które widzę. Wbiegam na niebieski dywan otoczony setkami kibiców i bannerami Ironman. Bije brawo - dla siebie, kibiców, i wpadam w mega euforię. Tradycją jest że speaker wywołuję każdego zawodnika po imieniu: "John Smith - You are an Ironman". Niestety nie z moim imieniem, które łamie obcokrajowcom języki:) Słyszę: ' and now...yyy...young man from Poland...you are an ironman!' :) Na T1 słyszałem jak inny speaker perfekcyjnie mnie wyczytał - ten nie dał rady ale co tam! I AM AN IRONMAN!!!







Nie jestem w stanie zrozumieć czasu. 10:37:23!!!! NIEWIARYGODNE!!! Przecież ja przyjechałem spróbować tu złamać 12h. Przecież kumpel z klubu który bez problemu objechał mnie w Sierakowie, debiutował w Klagenfurcie w 11:32 na podobnie szybkiej trasie! Przecież kolega z forum xtri.pl który doradzał mi w strategii zawodów i robi czasy w 70.3 na moim poziomie debiutował w 12:30? Jednak wakacjo/obóz treningowy w Mikołajkach dużo mi dały. Długie jazdy na rowerze to podstawa, w dodatku wszystkie robione na rowerze TT. Udało się też wyjść z 2.5 miesięcznej przerwy w bieganiu spowodowanej naderwaniem Achillesa i pomimo żałosnych 570km przebiegniętych przez ostatnie 9 miesięcy (zaledwie 17km biegu tygodniowo!) pobiec sensowny maraton :) No i przede wszystkim Sylwia tolerowała te moje szaleństwa, bez Niej nie byłoby to możliwe!!!



Taki wynik w Borównie dałby mi 15 miejsce. Tu jestem 641. Ale było warto - Kopenhaga to super miejsce na debiut. Pogoda jest przyjazna bo nie grożą duże upały, miasto żyje zawodami a dzięki niedrogim lotom SAS (400PLN w obie strony, rower za darmo!) i dojazdowi metrem łatwo to ogarnąć logistycznie - na pewno dużo łatwiej niż Kalmar czy Klagenfurt gdzie nic nie lata i trzeba wlec się samochodem przez 15h.

Co do samych zawodów to mam następujące przemyślenia - mam nadzieję że pomogą tym z Was którzy dopiero przymierzają się do debiutu na królewskim dystansie:

1) Trzeba zacząć bardzo lekko. BARDZO! Pozwolić wszystkim jechać swoim tempem. To wyścig z samym sobą, nie można się dać wciągnąć w rozgrywki.

2) Jak się przegnie na rowerze to jest game over na biegu. I to nie na 32 kilometrze. Ale już na 5 czy 10. Widziałem to u wielu osób, niektórzy nie byli w stanie nawet iść tylko leżeli z nogami w górze próbując rozciągnąć mięśnie, to przydarzyło się jedynemu oprócz mnie Polakowi w Kopenhadze.

3) Ta zasada że pierwsze 3h zawodów ma być jak wycieczka jest super.

4) Strategia żywieniowa to najważniejszy element startu. NAJWAŻNIEJSZY!!! Udało mi się wreszcie to dopracować w Poznaniu, bo wcześniej albo łapały mnie kolki albo miałem zgon z braku cukru. Przełożyłem strategię żywieniową z Poznania x 2 i było po prostu perfekcyjnie. Ale tu nie ma złotego środka i każdy musi znaleźć rozwiązanie pod siebie. To tak jak z siodłem - na szczęście w porę sprzedałem niewygodne dla mnie Adamo (które kupiłem bo "wszyscy" na nim jeżdzą) i zdążyłem się przywyczaić do Fizika Arione który dla mnie jest idealny.

5) Dla mnie osobiście były to super zawody. Jestem jak silnik diesla, nie lubię przyśpieszeń i interwałów ale długi stabilny wysiłek. Średnie tętno to 147 czyli 78% HR max. To spowodowało że maraton biegło się dużo łatwiej niż się spodziewałem. Nastawiałem się na jakiś mega ból i kryzysy ale takowych nie było. Charakter wysiłku jednak całkowicie odmienny - i to nie tylko od olimpijki czy 1/4 ale również całkowicie różny od połówki.

6) Wsparcie kogoś na trasie jest NIEOCENIONE. Głownie psychicznie. Mój brat mega mi pomógł i jak macie możliwość mieć takie wparcie to jest ono warte więcej niż jakikolwiek trening!!! To samo kibice - poziom dopingu i liczbą kibiców porównywalna chyba tylko do Berlin Marathon. Kopenhaga to genialne miejsce pod tym względem.

Jak dla mnie cel na następny sezon to poprawa biegu. To moja najsłabsza dyscyplina i bez progresu tutaj nie uda mi się istotnie poprawić czasów. Ponieważ za chwilę będziemy mieli córeczkę, pewnie w IM w 2014 nie startuję ale za to planuje złamanie 3h w maratonie. Stąd prosta droga do urwania co najmniej pół godziny na biegu w IM :) Czyli w 2015 poniżej 10h a dalej się zobaczy. Stamtąd do Hawajów już nie tak daleko :)



Finalne czasy:
3.8km swim - 1:10:04 (miejsce 636)
T1 - 3:46 (miejsce 174) 
180km bike - 5:19:48 (miejsce 676)
T2 - 3:34 (miejsce 574)
42.2km run - 4:00:12 (miejsce 717)

IRONMAN 226km - 10:37:23 (miejsce 615)

Ukończyło 1815 zawodników i zawodniczek, wystartowało ok. 2050 osób.

Ironman Barcelona 2017 - do dwóch razy sztuka

Zima i wiosna minęła na przygotowaniach do maratonu w Rotterdamie. Jak było można zresztą przeczytać w poprzednim poście. Finalny wniosek...